niedziela, 3 kwietnia 2016

Cztery ściany

     Krzesło dokonało ostatnich chwil swojego istnienia w trakcie straceńczego lotu z ósmego piętra, po czym w mgnieniu oka roztrzaskało się na chodniku w skąpym, pomarańczowym świetle jedynej latarni oświetlającej wąską ulicę. Nie było ostatnie. Za krzesłem pikowały w dół taboret, lampka, miska, kilka talerzy i kubek, obraz, monitor komputera i nie tylko one. Deszcz drewna, ceramiki, plastiku i gliny był porywisty i gęsty.
     Odżywał. Czym bardziej opustoszałe było jego niewielkie mieszkanie, tym pełniejszy czuł się wewnątrz. Był sam sobie lekarzem, naprawiającym swoje zepsute przedmiotowością trzewia. Jego szalony taniec po mieszkanku trwał stosunkowo krótko, a opróżnił niemal całą jego zawartość. Ściany z nieśmiałością zaświeciły nagością i pustką.
     Z pieczołowitością na środku pustej przestrzeni pokoju ustawił jedyną świecę, którą następnie, z pomocą zapałki, czule i delikatnie rozpalił. Przysiadł nad nią i wpatrując się w łopoczący lekko płomień poczuł, że przepływa przez niego Pieśń, którą powoli zaczął nucić. Z mantryczną rytmiką wiódł nią po podłodze i ścianach, dał się jej nieść i okalać. Powoli rozejrzał się po pustej przestrzeni, dostrzegając tylko drżące na ekranach ścianach płaskie cienie - jego i świecy. Śpiewał dalej.
     Po chwili poczuł bodziec, przed którym nie mógł się uchować. Począł zdzierać z siebie ubranie, kolejno kolorowy sweter, wytarte jeansy i wszystko co dalej okalało jego ciało. Teraz gnany Pieśnią mocniej poczuł, że potrzebuje w ciele jeszcze wiele topnienia materii ciepłem bijącym od szeleszczącego płomyka, który był jedynym świadkiem jego nieposiadania, tym, który bez sądzenia i ferowania wyroków po prostu ogrzewał je swym blaskiem.
     Poczuł powoli jak unosi się ku górze. Jak duch wreszcie nie czuje się skrępowany niczym co mogłoby stanowić dla niego opór.
     Nagi na pustej podłodze.
     Żarzący knot.
     Cichy płomień.
     Puste cztery ściany.
     Coś jednak zakłóciło jego uniesienie, zburzyło harmonię. W kącie pustego mieszkania został ostatni, przeklęty przedmiot, stary, analogowy telewizor. Powoli z niebieskiego punktu na środku ekranu rozpostarł się przerażający pejzaż.
     Wyzuty z transu spoglądał nań i czuł rosnący w sercu strach. Nienawiść, ci plujący jadem, wiodący siebie i innych w więzienie posiadania i głodu mienia wołającego „więcej, więcej!”. Myślał jak obronić się, uciec przed tymi, którzy nie są w stanie nasycić swej żądzy posiadania oddalając się wolności coraz silniej. Wiedział jednak, że jego to nie dotyczy, nie czuł dreszczu, który mógłby wywoływać lęk przed nimi. Czuł się powołany do wolności, do której chciał stale dojrzewać, biec i ją zdobywać. Zastanawiał się, gdzie jest sens tych, którzy chcą tylko mieć? Nie widział go. I nie tylko on go nie dostrzegał. Wszyscy ci, którzy też znali jego Pieśń, Pieśń która ich niosła, wypełniała i wiodła, też widzieli w żądzy mienia pustkę.
     Wzniósł oczy ku niebu, skierował myśli ku swemu Bogu, swą Pieśnią, która weń powróciła i znowu zaczęła go wypełniać, zaczął chwalić go i zapewniać o swej miłości, dziękując mu za to, że dał mu być tym kim jest. Dziękował za to, że nie musi mieć nic, że tylko ta Pieśń jest jego, tylko ona jest mu potrzebna i niezbędna. Czuł, że Pieśń go zbawi.
     Tej nocy telewizor również roztrzaskał się na bruku, rozbijając swój ekran w pył.
     Następnego ranka, po nocy pełnej niezwykłym doświadczeniem, był już gotowy i spakowany, bardzo wcześnie rano. Wszystko to nieliczne co było mu potrzebne, umieścił w swym niewielkim, wytartym plecaku, który niespiesznie założył, po czym zarzucił na ramię swą gitarę w starym, lekko dziurawym pokrowcu.
     Rozejrzał się po mieszkaniu ostatni raz. Spojrzał na otwarte okno, ślady wosku na środku pokoju i puste cztery ściany. Poranek był mglisty. Zaciągnął turystyczny kapelusik na głowę.
     Wyszedłszy, z cichym trzaskiem zamknął za sobą drzwi.