poniedziałek, 12 grudnia 2016

Życiorysy

     Czasem po prostu czytam życiorysy. Biografie pisarzy, poetów, uczonych, polityków mi znanych i nieznanych, tych których twórczość i działalność kiedyś uświadczę namacalnie lub tych których śladów nigdy nie znajdę bo nie zdążę. Gdybym miał więcej czasu, pewnie poznałbym ich wszystkich do cna, ale ten się stale kurczy, więc trzeba dokonywać wyborów.
     Czytam owe życiorysy i szukam w nich lustra. Lustra dla mojej krótkiej, dotychczas, przeszłości, teraźniejszości i nadchodzącej przyszłości. Na temat różnych dróg którymi mogę pójść i którymi nie koniecznie mógłbym czy chcę pójść, ale po prostu pójdę, tak się stanie, niezależnie od moich decyzji, pragnień czy żądań. 
  Patrzę  na to co oni przekazywali lub przekazują światu – często oględnie, powierzchownie lub z obietnicą, że kiedyś przyjrzę się bliżej. Ale może tak jest czasem właśnie lepiej. Spojrzeć na kilkadziesiąt lat przeżytego życia z perspektywy, bez wdawania się w szczegóły. I porównać. Do tego co już było i do tego co może być. Porównywanie jest ważne, choć wielu krzyczy: „Nie osądzaj”. Trzeba osądzać i wyciągać wnioski. Nie wydawać wyroków – to zawsze krok za daleko, ale osądzać trzeba z czystego, zdrowego egoizmu, by nie powielać błędów czynionych przez wielu innych, którzy podążali tymi szlakami wcześniej. Pewnie i tak je popełnię, ale później z czystym sumieniem powiem: Próbowałem.
     Nie oczekuję od siebie samego, że będę miał teraz do przekazania wiele. Na to przyjdzie czas, o ile tak ma się stać. Ale mam już pewien kapitał dwóch dekad, który wniosę w przyszłość. Jest ubogi. Źle mi z tym, bo pragnąc dać coś z siebie światu tracę w dużym stopniu taką możliwość. Ubolewam nad tym. Ale równocześnie to przecież wspaniale: nie mam za sobą wojny, głodu, strachu, cierpienia, problemów z  tożsamością. To bardzo cenne braki, które rekompensują wiele. Ale dalej tkwi gdzieś ta zadra perwersyjnej potrzeby doświadczania cierpienia. Stąd czasem moje zwyrodniałe zamiłowanie do obserwacji sporów i waśni pod których skórą drzemią wielkie emocje. Z tego można czerpać i wyciągać naukę. W tym tkwi klucz – trzeba być obserwatorem.
     Jeden z nich o tym mówił. Kochać pisarza to kochać kamerę. I tak jest. Momenty największej słabości są najbardziej intrygujące. Inny też o tym wspomniał. Najbardziej fascynujący są przegrani. Rzeczywiście. Z triumfu nie możliwym jest nauczyć się więcej niż z porażki.
     Tak więc czytam życiorysy, biografie. Różne strony świata, różne czasy. Choć za każdym razem różna, za każdym razem przybierająca inną formę i postać, niemal zawsze brzmi w nich grana na różnych akordach i instrumentach, ale pieśń tej samej nauki. Więc będę czasem po prostu czytać życiorysy.  

niedziela, 4 grudnia 2016

Ołtarz II

     Była czarno-biała: wysokie, czarne szpilki, krótka, czarna spódniczka, sięgające ramion czarne włosy i mlecznobiała skóra. To połączenie mu się spodobało. Miał pieniądze i czas, więc nie próżnował.
     Zajechali pod jego domek z bali, na skraju lasu, nad brzegiem jeziora. Gdyby mogła go zobaczyć pewnie powiedziałaby to co inne: „Jak tu ślicznie!”. Rzeczywiście, miejsce było urokliwe. Teraz nie miało to jednak znaczenia – panował zmrok i nie przyjechali tu oglądać widoków.
     Nie musiał długo zapraszać jej do siebie. W zasadzie nie zrobił tego wcale. Upijanie jej cały wieczór dało efekt i nie miał zamiaru zmarnować tej nietrzeźwości. Gdy przekroczyli próg od razu wpadli sobie w ramiona, zaczęli się gwałtownie całować i rozbierać. Szybko zdarłszy z niej spódnicę i bieliznę, podniósł ją. Zaplotła swoje nogi na jego biodrach i dłonie na karku. Gwałtownym ruchem położył ją na blat stołu. Potem brał ją.

     Mimo iż jego właściciel owszem, drewniany domek na skraju lasu nie zmienił się wcale. Stał jak stał, niewzruszony świadek ludzkich wzlotów i upadków. On zaś był inny - ustatkowany, zaręczony, stopniowo prostujący swoje życie z nawyków, które stały się uciążliwością.
     Na zaproszenie jego narzeczonej tamtego dnia w odwiedziny przyjechał pewien mężczyzna. Gdy wysiadł ze swojego samochodu i serdecznie powitał się z jego narzeczoną i nim samym zrobił na nim wrażenie swoją potężną posturą uwydatniającą się w niemal dwóch metrach wzrostu, wielkim brzuchu, tygodniowej szczecinie na szczęce i łysej, lśniącej w świetle popołudnia glacy. Przedstawił się jako A.
     Był głośny, rubaszny, niezwykle serdeczny. Roztaczał wokół siebie bardzo sympatyczną aurę. Wzbudził zaufanie. Gdy A. gaworzył z jego narzeczoną, byli bowiem znajomymi od dawna, on poszedł zaparzyć kawę. Wówczas dosłyszał, że A. nieoczekiwanie przerwał rozmowę i wyszedł. Gdy powrócił z zaparzonymi napojami do salonu spytał się żony:
     - Gdzie A.?
     - Poszedł na chwilę do samochodu, zaraz wróci.
     Nie minęło dziesięć minut gdy rzeczywiście powrócił. Właściciel leśnej chatki przeżył szok. Oto ów serdeczny, rubaszny A. stanął w drzwiach jego domu w białym habicie zakonnika.
     - Co...? – wydusił z siebie patrząc pytająco to na narzeczoną, to na A.
     - A. jest zakonnikiem.
     - Nie mówiłaś mu? – A. zachichotał. – Dobra, robimy tą mszę?
     - Jaką mszę? – odparł mężczyzna.
     - Poprosiłam A., żeby odprawił dla nas prywatną mszę skoro w końcu udało mu się do nas zawitać – odparła jego narzeczona, wyraźnie rada tego faktu.
     Nie myślał protestować. Sytuacja ta wprawiła go w zakłopotanie, czuł się zdecydowanie niezręcznie, ale nie miał zamiaru oponować. Po dłuższej chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że świadom zaangażowania religijnego swej partnerki i licznych prób zagięcia na niego przezeń katolickiego parola zasadniczo mógł się spodziewać podobnego fortelu. Ostatni raz na mszy, nie licząc nielicznych ślubów czy pogrzebów, był może w czasach ubiegania się o sakrament bierzmowania, nie był jednak pewien. Niemniej – dawno.
     Razem z A. za pomocą nieznacznego przemeblowania stworzył ze swojego domku prowizoryczną kaplicę przenosząc fotele oraz ustawiając stół, na którym zakonnik pieczołowicie rozłożył przyniesiony ze sobą biały obrus oraz naczynia liturgiczne. Następnie zasiadł, nieszczególnie kryjąc swoje zniesmaczenie, w fotelu, obok swej narzeczonej. Nad wyraz dobrze znosiła jego zimną obojętność wobec spraw ducha.
     Po chwili A. zajął swoje miejsce i rozpoczęła się msza.  Zakonnik z pieczołowitością ucałował blat stołu.
     Wówczas mężczyzna pękł.

     Później razem z A. oglądał zachód słońca na werandzie domku. Promienie dogasającego słońca odbijały się długimi łunami o taflę jeziora bijąc po oczach słonecznymi strużkami. Byli sami. I dobrze, bo w powietrzu napięta niczym struna oczekująca zagrania nań oczekiwała na swój moment prawdziwa, męska rozmowa.
     - Dlaczego zacząłeś płakać? – zakonnik był bezpośredni. Rubaszność ustąpiła głębokiej powadze. W głosie A. nie było nawet cienia ciekawości. Pobrzmiewały w nim tylko nuty troski.
     Cisza była długa. Gardło zawiązane na supeł po chwili wyzuło słowa:
     - Ucałowałeś ten stół.
     Zapadła ponownie, A. bowiem nie odpowiedział dając mu czas.
     - Ucałowałeś go. Wszystko stanęło mi przed oczami.
     - Co konkretnie?
     Opowiedział mu o owym „wszystkim”. Stół był kroplą w morzu, kropką nad i. Wybiło, nieprzystające do pogodnego nastroju letniego wieczoru, szambo. Zamilkli ponownie na dłużej. Oczekiwał moralizatorskiego kazania, słów rugi lub podszytego obrzydzeniem, buńczucznego znaku krzyża. Nie doczekał się żadnego z nich.
     - To nie ja to ucałowałem.
     - To?
     - Tak. On to całuje. On tak robi.
     Mężczyzna jednocześnie chciał i nie chciał zrozumieć. Bezkształtne myśli głucho obijały się o ściany czaszki.
     - Nie sprowadziła mnie tutaj ani twoja narzeczona, ani przypadek.
     - Więc co?
     - Nie co, tylko kto. On.
     Słońce tamtego dnia zachodziło bardzo długo.

sobota, 26 listopada 2016

Jurek

   Kot powoli i z zaciekawieniem zbliżał się do psa. Był to dla niego niecodzienny widok. Zamknięty na swoich kilkudziesięciu metrach kwadratowych życia znał świat zza szyb okien lub balustrady balkonu. A tu, nieoczekiwanie, na zimnej klatce schodowej stanął oko w oko ze szczekającym na niego kundlem.
 Właściciele zwierząt stali w drzwiach swoich mieszkań vis-a-vis, obserwując sytuację z rozbawieniem, wymieniając kurtuazyjną rozmowę. Siwowłosa starsza pani i jej syn w średnim wieku, w szarym swetrze, oraz twoja matka, ciemnowłosa kobieta i ty wychylający się zza niej, jej mały syn. 
   Po krótkiej interakcji kot wykonał w tył zwrot i wartkim kłusem wbiegł z powrotem do mieszkania.

   Psa i kota dawno już nie było. Wchodziłeś schodami na górę gdy zobaczyłeś go schodzącego na dół z wielkim trudem. Poczułeś woń alkoholu. Opanowała cię swoista odraza więc ominąłeś go możliwie szerokim łukiem starając się nie spoglądać na niego.
  Kątem oka zobaczyłeś jednak starą kurtkę, brudną czapkę z daszkiem, podarte spodnie i szary sweter.
   Gdy wszedłeś do ciepłego mieszkania czułeś pogardę do tego człowieka.

  Minęło trochę czasu, co nieco się zmieniło. Schodziłeś schodami w dół gdy zobaczyłeś go wspinającego się w ich górę. Tknęło cię wtedy niezrozumiałe dla ciebie uczucie gdy ujrzałeś go po raz kolejny. Nie miał już zdziczałej brody, na sobie miał czystsze niż zwykle ubranie. Czy cokolwiek było inaczej?
   - Dzień dobry.
   Sam zdziwiłeś się, że coś do niego powiedziałeś. Po chwili usłyszałeś odpowiedź:
   - Dzień dobry.
  Później minęliście się. Wyszedłeś wówczas na rozpromienioną ulicę i żwawo idąc myślałeś.

   Chciałeś zejść do piwnicy. Nieoczekiwanie drzwiczki do niej były otwarte, spodziewałeś się więc spotkać kogoś na dole. 
  Był tam właśnie on. Powitaliście się krótko rzucanymi „dzień dobry”, tak jak zwykle. Gdy otwierałeś stary zamek na jeszcze starszych drzwiach kątem oka spojrzałeś na niego. Naprawiał bardzo, naprawdę, bardzo stary rower. Zardzewiały, poobijany, przykurzony, krótko mówiąc, tak zapuszczony, że bez nadziei na wyciągnięcie go z tego parszywego stanu.
  Wyciągnąłeś tymczasem swój nowy rower, prezent na niedawne urodziny. Rzuciłeś ostatnim spojrzeniem na starszego człowieka i wyprowadziłeś pojazd z piwnicy.
   Jechałeś wówczas szybko. 

  Wszedłeś do domu i rzuciłeś torbą na fotel. Byłeś zmęczony. Po chwili do twojego pokoju przyszedł ojciec.
   - Wiesz co się stało?
   - Co?
   - Sąsiad z naprzeciwka nie żyje. Znaleźli go na Popularnej.
   Zostawił cię z tą nowiną. Tego wieczora miałeś dwa poczucia. Tego jakbyś napotkał rażący błąd ortograficzny, jakby ktoś postawił kropkę w niewłaściwym momencie. I poczucie winy.

   Długie rzędy ławek zionęły pustką. Na pogrzeb przyszło kilka, kilkanaście osób. Była wigilia święta Wszystkich Świętych.
   Bardzo zimno. Spoglądałeś na małą urnienkę z prochami. Życie zamknięte w kawałku kamienia. 
  W kościele panowała cisza. Namacalna, stężała w powietrzu, tak gęsta, że zdawało ci się słyszeć syk unoszącego się w górę kadzidlanego dymu. Gdy na zewnątrz panował pęd i zgiełk tutaj brak dźwięku skupił się niczym w soczewce. 
   Wiedziałeś, że zapamiętasz tą ciszę na zawsze.

   Pukasz do jego drzwi. Otwiera ci i spogląda na ciebie tym samym wzrokiem co zwykle. Jest w nim trochę zdziwienia, trochę strachu i trochę wstydu. Jakby nie chciał, żebyś go oglądał.
   Potem pytasz czy możesz wejść bo chciałbyś porozmawiać. On niechętnie cię wpuszcza bo wstydzi się swojego zapuszczonego mieszkania i jest zaskoczony twoją wizytą. Zrzuca kilka łachów ze sparciałej kanapy i siadasz na niej, on naprzeciw w fotelu.
   Mówisz mu, że chcesz pomóc. Że go z tego wyciągniesz i go wesprzesz. On opowiada ci całą swoją historię. Rozmawiacie kilka godzin. Nawet nie zauważasz kiedy to mija i za oknem zapada zmrok.  Nie rozumiałeś – teraz rozumiesz. 
   Potem wracasz do domu i długo płaczesz bo nie potrafisz zrobić nic innego. Kolejnego dnia się budzisz i przechodzisz do czynu. Kilka lat później masz poczucie tego, że zrobiłeś coś dobrego i potrzebnego.
   Tak się nie stało. I już się nie stanie. 
   Kropka już postawiona. Nic tego nie zmieni.  

czwartek, 13 października 2016

1029

Zgodnie z danymi Głównego Urzędu Statystycznego z 2012 r., w Polsce codziennie umiera średnio 1029 osób (Tablice trwania życia 1990-2012).

Człowiek dobrze wychowany chętnie żyje i chętnie umiera – Jan Twardowski

  3:14.
   O tej porze niebo zdawało się być najciemniejsze. Głęboka czerń, niemal namacalna toń na tle której powoli toczyły się chmury z ołowiowego puchu. Rzucił po sklepieniu krótkim spojrzeniem, głęboko westchnął wzbudzając wokół siebie gęsty opar i odgarnąwszy kępę traw łaskoczących go w policzek podczołgał się nieco dalej. Dobiegł go warkot silnika. Poczuł zimny, niemal elektryczny dreszcz pędzący przez cały kręgosłup. Promieniował on kującym mrowieniem po całych plecach. Jego czoło spotniało, a serce gwałtownie przyśpieszyło. Gdy nieopodal usłyszał komendę: „Teraz!” gwałtownie podniósł się z wycelowanym karabinem i zobaczywszy samochód z odległości kilku metrów głośno krzyknął:
  - Stać! Str…
  Kolejne słowo uwięzło w jego gardle niemym wykrzyknikiem razem z kulą w piersi, która z prędkością błyskawicy uderzyła weń wprost z pistoletu wyłonionego zza opuszczonej, samochodowej szyby. Upadł na polanę pośród kanonady pocisków ostrzeliwujących samochód. Strzał był celny, gasł bardzo szybko.
  Nim podbiegł do niego jeden z towarzyszy był nieżywy.

  7:06.
  Zmarszczony nos w sposób intrygujący współgrał z figlarnymi oczami biegnącymi po zgrabnie zapisanych linijkach dużego zeszytu. Skupienie co i rusz wpadało w rozluźnienie i vice versa. Pochłonięta lekturą nie zwracała uwagi na tętniący wokół szum i zgrzyt autobusowego silnika w bliskości którego zajęła miejsce w środku komunikacji. Nieoczekiwanie z jej owiniętych w jasne rękawiczki dłoni wyłonił się długopis, którym szybko naskrobała coś na białych, pokratkowanych kartach.
  Chłodny poranek zmienił się w duszny piekarnik współtworzony przez dziesiątki osób ściśniętych na pokładzie miejskiego niskopodłogowca. Szarość przełamywały czerwone, zziębnięte nosy, czerwone, zaciśnięte pętle krawatów i jej czerwony, niedbale spływający z ramion szalik.
  Być może ktoś się jej przyglądał gdy kawałki grubego, zaparowanego szkła spadły na jej piersi i kolana po gwałtownym zerwaniu się z asfaltu jezdni autobusu stratowanego przez ciężarówkę z zepsutymi hamulcami. Szklane okruchy uniosły się do góry gwoli grawitacji po pełnym obrocie autobusowego cielska. Jej zgrabna, smukła szyja w gwałtownym uderzeniu o sufit wydała pełne protestu chrupnięcie.
  W jej figlarnych oczach, mimo ich niewątpliwej martwości, dalej zdawały się mieszkać drobne iskierki światła i błękitnego pyłu.

11:31.
  Życie z tykającą bombą zegarową w głowie należało do jego powszedniości. Tykanie w trakcie snu,  tykanie w trakcie herbaty, tykanie pod prysznicem, tykanie podczas rozmów. Tykanie tak miarowe i tak oczywiste, że przez zdradziecką podświadomość przykrywane kocem innych dźwięków i doznań w ogóle, usypiające czujność i zdejmujące wartę świadomości czekania na to co nieuchronne.
  Suma sumarum – po cóż tą wartę wystawiać? Co ma być to będzie. Budzenie przezeń co i rusz świadomości o koniecznym czekaniu z czasem coraz bardziej parciało w jego wyobraźni by w końcu zupełnie się wytrzeć tym samym torując drogę do pojednania ze spodziewanym gościem, który obiecał wpaść, ale zwyczajnie nie dał znać o której.
  Głośno kaszlnął, podziękował, ujął plastikową siatkę w dłoń i ruszył drobną uliczką drobnego miastka w kierunku drobnego samochodu. Spokój i ułuda izolacji były tym czego szukał i znalazł.
  Gdy gmerał przy zamku auta próbując pordzewiałym kluczykiem otworzyć zacinające się drzwi poczuł niewiele, raptem ukłucie. Po ukłuciu nastąpił krótki lot i szybki upadek na bruk z głośnym pacnięciem. Strumyk krwi spłynął z jego ust przechodząc w drobną kałużkę u podstawy przypartego do chodnikowej płyty policzka.
  Podobnie jak z zapadaniem w sen – bezszelestnie i samemu nie zauważywszy tego momentu osunął się w nic.

  15:43.
  Przygotował scenę na pierwszy i ostatni pokaz swojego spektaklu. Oświetlenie szarawe, ponure, dość banalna scenografia ze skrzypiącym drewnianym krzesłem.
  Postąpił kilka kroków po skrzypiących deskach poddasza i przyjrzał się obrazowi z szerszej perspektywy. Nie było to do końca to co planował, lecz pytanie czy cokolwiek takim było. Poczuł ni to żal, ni to gniew na to, że nawet ten obrazek nie jest po jego myśli. Po chwili jednak rozluźnił się i uznał, że mimo wszystko jest w porządku.
  Piętnasta. Godzina chrystusowa! Symbol, kolejny i ostatni, który dostrzegł. Po chwili, powoli i z godnością skierował swój krok ku krzesełku na które moment później wspiął się zdecydowanym susem.
  Coraz bardziej przepełniony spokojem zarzucił pętlę na swoją szyję i bez dłuższego ociągania rozhuśtał skrzypiące krzesełko, które po chwili przewróciło się pozostawiając jego stopy w powietrzu.
  Lekko zadrżał i po chwili kołysał się już w swoim powolnym tańcu, który jeszcze długo poruszał jego stygnącym ciałem niczym czas wahadłem zegara.

  19:22.
  Tłum oczekiwał go już od dłuższego czasu. Mimo tego iż już zmierzchało, pogoda również nie dopisywała, możliwość spotkania go twarzą w twarz zgromadziła dość dużą grupę, dwustu, może dwustu pięćdziesięciu osób.
  Gdy wysiadł z samochodu tłumek przywitał go okrzykami i brawami. Zbliżył się do ludzi aby ze, zdawać się mogło, szczerym uśmiechem na ustach począć ściskach zziębnięte dłonie, wymieniać uśmiechy, powitania i króciutkie rozmowy. Bardzo lubował się w takich spontanicznych spotkaniach i zwykł szukać możliwości przywitania się i chociaż krótkiej wymiany zdań z możliwie największą liczbą osób.
  Tym razem było jednak inaczej niż zwykle. Gdy witał się z kobietą w średnim wieku nieoczekiwanie z tłumu wyskoczył nań mężczyzna z lśniącym w świetle latarni nożem w ręku. Dopadł go i szybkimi ciosami kilkukrotnie zatopił ostrze w jego klatce piersiowej. Nim rosły ochroniarz obezwładnił napastnika, kałuża krwi rozlała się wokół zaatakowanego.
  Tłum po kilku okrzykach zastygł w przerażeniu przyglądając się obrazowi drugiego ochroniarza schylającego się i sprawdzającego dwoma palcami puls na jego szyi. Ciosów było raptem kilka, ale były celne i głębokie. Wystarczyły.
  Na czarnej koszuli wyłaniającej się spod czarnych płaszcza i marynarki rosła coraz większa mokra plama o barwie jeszcze ciemniejszej, przepastnej toni.

  23:54.
  Trzask drwa w kominku opływał uszy i całe ciało razem z ciepłem. Staruszka mimo wszystkich zadr uśmiechała się do ognia wpatrując się w jego skaczące jęzory.
  Długo to wszystko trwało. I dużo się na wszystko napatrzyła. Mimo bólu i całej ciernistej ścieżki, pełnej zwodniczych zaułków i zmylonych dróg, była szczęśliwa. Mogła wszystko zostawić już za sobą.
  Ogień tętnił silnie i wesoło. Napawał optymizmem i przywoływał wszystkie wspomnienia, zwłaszcza te, które wiązały się z nim samym. Bo przywodził wspomnienia przede wszystkim dobre. Dużo dobrego zdarzyło się przy blasku wielu ognisk i świec.
  Mimo, że ogień płonął żywo, ona gasła popadając w sen. Czuła jak spada weń bardzo głęboko, sięgając oddechami do zakamarków płuc, z każdym westchnieniem wchodząc coraz dalej i dalej. Po dłuższej chwili, dość błogiej, spokojnej, już spała.
  Nie obudziła się już nigdy.

piątek, 23 września 2016

Blizny

na mych dłoniach
nieliczne blizenki
nóż koci pazur
piła do drewna

na mym przedramieniu
znaczne znamię
przypadkowe
wynik starcia z szybą

na mej twarzy
prawie niewidoczna
pajęczynka bliznowca
w kąciku ust

za mną więc
stal i szkło
zwierzę i człowiek

co przede mną?

niedziela, 3 kwietnia 2016

Cztery ściany

     Krzesło dokonało ostatnich chwil swojego istnienia w trakcie straceńczego lotu z ósmego piętra, po czym w mgnieniu oka roztrzaskało się na chodniku w skąpym, pomarańczowym świetle jedynej latarni oświetlającej wąską ulicę. Nie było ostatnie. Za krzesłem pikowały w dół taboret, lampka, miska, kilka talerzy i kubek, obraz, monitor komputera i nie tylko one. Deszcz drewna, ceramiki, plastiku i gliny był porywisty i gęsty.
     Odżywał. Czym bardziej opustoszałe było jego niewielkie mieszkanie, tym pełniejszy czuł się wewnątrz. Był sam sobie lekarzem, naprawiającym swoje zepsute przedmiotowością trzewia. Jego szalony taniec po mieszkanku trwał stosunkowo krótko, a opróżnił niemal całą jego zawartość. Ściany z nieśmiałością zaświeciły nagością i pustką.
     Z pieczołowitością na środku pustej przestrzeni pokoju ustawił jedyną świecę, którą następnie, z pomocą zapałki, czule i delikatnie rozpalił. Przysiadł nad nią i wpatrując się w łopoczący lekko płomień poczuł, że przepływa przez niego Pieśń, którą powoli zaczął nucić. Z mantryczną rytmiką wiódł nią po podłodze i ścianach, dał się jej nieść i okalać. Powoli rozejrzał się po pustej przestrzeni, dostrzegając tylko drżące na ekranach ścianach płaskie cienie - jego i świecy. Śpiewał dalej.
     Po chwili poczuł bodziec, przed którym nie mógł się uchować. Począł zdzierać z siebie ubranie, kolejno kolorowy sweter, wytarte jeansy i wszystko co dalej okalało jego ciało. Teraz gnany Pieśnią mocniej poczuł, że potrzebuje w ciele jeszcze wiele topnienia materii ciepłem bijącym od szeleszczącego płomyka, który był jedynym świadkiem jego nieposiadania, tym, który bez sądzenia i ferowania wyroków po prostu ogrzewał je swym blaskiem.
     Poczuł powoli jak unosi się ku górze. Jak duch wreszcie nie czuje się skrępowany niczym co mogłoby stanowić dla niego opór.
     Nagi na pustej podłodze.
     Żarzący knot.
     Cichy płomień.
     Puste cztery ściany.
     Coś jednak zakłóciło jego uniesienie, zburzyło harmonię. W kącie pustego mieszkania został ostatni, przeklęty przedmiot, stary, analogowy telewizor. Powoli z niebieskiego punktu na środku ekranu rozpostarł się przerażający pejzaż.
     Wyzuty z transu spoglądał nań i czuł rosnący w sercu strach. Nienawiść, ci plujący jadem, wiodący siebie i innych w więzienie posiadania i głodu mienia wołającego „więcej, więcej!”. Myślał jak obronić się, uciec przed tymi, którzy nie są w stanie nasycić swej żądzy posiadania oddalając się wolności coraz silniej. Wiedział jednak, że jego to nie dotyczy, nie czuł dreszczu, który mógłby wywoływać lęk przed nimi. Czuł się powołany do wolności, do której chciał stale dojrzewać, biec i ją zdobywać. Zastanawiał się, gdzie jest sens tych, którzy chcą tylko mieć? Nie widział go. I nie tylko on go nie dostrzegał. Wszyscy ci, którzy też znali jego Pieśń, Pieśń która ich niosła, wypełniała i wiodła, też widzieli w żądzy mienia pustkę.
     Wzniósł oczy ku niebu, skierował myśli ku swemu Bogu, swą Pieśnią, która weń powróciła i znowu zaczęła go wypełniać, zaczął chwalić go i zapewniać o swej miłości, dziękując mu za to, że dał mu być tym kim jest. Dziękował za to, że nie musi mieć nic, że tylko ta Pieśń jest jego, tylko ona jest mu potrzebna i niezbędna. Czuł, że Pieśń go zbawi.
     Tej nocy telewizor również roztrzaskał się na bruku, rozbijając swój ekran w pył.
     Następnego ranka, po nocy pełnej niezwykłym doświadczeniem, był już gotowy i spakowany, bardzo wcześnie rano. Wszystko to nieliczne co było mu potrzebne, umieścił w swym niewielkim, wytartym plecaku, który niespiesznie założył, po czym zarzucił na ramię swą gitarę w starym, lekko dziurawym pokrowcu.
     Rozejrzał się po mieszkaniu ostatni raz. Spojrzał na otwarte okno, ślady wosku na środku pokoju i puste cztery ściany. Poranek był mglisty. Zaciągnął turystyczny kapelusik na głowę.
     Wyszedłszy, z cichym trzaskiem zamknął za sobą drzwi.

środa, 30 marca 2016

Raj

Kaczmarskiemu, Gintrowskiemu, Łapińskiemu


  Obudził się obmyty falą ciszy. Wszelkie otaczające go dźwięki zostały w dali, ściągnięte odpływem. On sam, wyrzucony na brzeg innego świata, trzymał zbolałą twarz w piachu. Z trudem przewrócił się z brzucha na plecy. Powoli podniósł powieki. Nieboskłon był pusty i biały. Poczuł ziarnka piasku zgrzytające między zębami.
  Dochodził do siebie bez pośpiechu, niewiele myśląc i jeszcze mniej czując. Gdy chwilę zatrzymał się w refleksji zobaczył, że za nim nie ma nic. Po prostu jest on, step i niebo. Wstał powoli. Powiew chłodu strząsł z niego ziarenka piasku. Step był pusty, bezludny i bezkresny. Ciągnął się po horyzont, na linii którego zaczynał przechodzić w łagodne fale. Wypluł lepki piach z ust.
  Bez zapowiedzi ukłuło go przeświadczenie, którego jeszcze przez chwilę nie rozumiał. Zapomną o nim. Jest i będzie sam. Gdy przyglądał się stepowi nabrzmiewało w nim uczucie bycia porzuconym, zbędnym przedmiotem gdzieś na skrzyżowaniach szlaków.
  Widział w sobie zgliszcza. Nie było miłości, nienawiści, przyjaźni, radości, smutku. Wszystko zostawił gdzieś daleko, zgubił i bardzo powoli zapominał. Spojrzał pod nogi. Dostrzegł przysypane zimnym wiatrem ślady stóp, które otaczały go zewsząd. Cóż z nich, jeśli są tylko śladami. Raz po raz po stepowym piachu z szelestem przemykały bezkształtne strzępy lekkiego materiału. Zaczął iść.
  Szedł bardzo długo. Marsz był tak rozwlekły, że miał wrażenie opasania ziemi sznurem swego tropu. Wędrował przez bezludną, chłodną pustynię po zmierzch, który przywitał go gasnącym, umierającym światłem. Ostatnim spojrzeniem dostrzegł na horyzoncie kształt kłujących gasnące niebo gór.
  Ciemność była nieprzenikniona, on zaś zapadł w głuchy, ciężki sen wycieńczonego. Po długim czasie z ciemności wyłoniła się spokojna, pełna pogody twarz.
  - Szukasz Raju?
  Nie miał siły ani zdolności by odpowiedzieć. Przypatrywał się jedynie oczom przepełnionym rozumem i godnością, rysom szlachetnym, które napawały go pokojem i namiastką ukojenia po przejściu bezkresnej drogi, której początku już nawet nie mógł pomnieć.
  Śnić mógł dniami i nocami, czas rozpierzchł się po stepie i zostawił go samemu sobie, a obudziło go dopiero światło firmamentu. Nie chciał czekać, wstał z oporami i zaczął stawiać kolejne kroki. 
  Wzbierało w nim osamotnienie, które zaczęło go uwierać. Jak dawno nie widział kogoś kogo mógłby chociaż obdarować spojrzeniem czy rozmową? Uznał, że jeśli tak ma być, to może żyć też sam. Jeśli trwa to już tyle, a on idzie dalej, to jest w stanie to przetrwać. Niepokorna myśl o tej niewątpliwej zdolności przybierała coraz wyraźniejszy, wolny kształt. 
  Powoli zaczynał słyszeć słowa. Ślady krótkich szeptów, które napawały go siłą do dalszej drogi. Czuł w nich obietnicę, którą chciał odkryć. Kierował się ku górom czując, że odnajdzie w nich coś czego szuka. Sklepienie po raz kolejny zaczęło ciemnieć. Dostrzegł na nim błyski. Wiedział, że ta noc nie będzie spokojna.
  Wiedział też, że zna już drogę i cel. Na niebo wtoczyły się jednak ciężkie chmury, które po chwili uderzyły go bez opamiętania. Wznosząc tumany kurzu i piachu, które zdawały się być tysiącami kłujących jego skórę igieł, burza targała nim przez swoje zimne wichry.  Nie chciał się ugiąć i szedł dalej, nęcony niewypowiedzianą tajemnicą, w końcu jednak potężna pięść wiatru wgniotła go bez wahania w piach stepu. 
  Obudził się nieco później, ociężały od bólu każdej cząstki ciała. Czuł jednak mus. Niejasny mus, który obiecał mu dojść do zgody z samym sobą. Wstał więc z bolesnym krzykiem na ustach i ruszył cierpiętniczym szlakiem zadając sobie każdym kolejnym krokiem mękę. Jego uszy kłuła ciszy po burzy, która towarzyszyła mu bezgłośnym wyciem. Miał wrażenie, że to dudniący krzyk, że to bezpardonowy atak, a nie cisza, która była dla tego kołaczącego w głowie szaleństwa tylko kamuflażem.
  Czuł jak pierzchnie jego gardło, jak powoli robi się skórzane i twarde. Jak wysychają jego usta i z mozołem obracają się w wiór. Jak marzenie o kropli wody doprowadza go do obłędu. Obiecał sobie, że żadna burza, żadna cisza, ani żadna susza nie zakłócą jego drogi. Nie były tego warte, czuł, że w górach kryje się większa tajemnica niż cokolwiek co mógłby dotknąć, poczuć, albo osiągnąć wcześniej. Czuł, że warto było.
  Jego marsz trwał kolejne eony. Step toczył swój garb, wciąż go zwodząc – za kolejnym końcem horyzontu było widać nowe końce. Step, nabierając coraz poważniejszej świadomości, stawał mu się wrogiem, chciał z nim walczyć, zdawał się przeczuwać, że ktoś rzuca mu wyzwanie, nie ułatwiał mu więc wypełnienia jego szlaku zwodząc go fatamorganą gór, które widział, które były na wyciągnięcie ręki, a wciąż z każdym krokiem zdawały się oddalać, a nie zbliżać. Nie ugiął się, czuł, że każda trudność daje mu jeszcze więcej siły niż mógłby się spodziewać.
  Gdy dotarł u podnóża najpotężniejszej z gór nie mógł uwierzyć. Nie potrafił zliczyć godzin, dni, tygodni, miesięcy czy lat jakie spędził na wędrówce ku niej, a oto jest. Była snem, a teraz stała przed nim, z każdą swą rysą, wyrwą, z tym jaka była i jest. Z pieczołowitością i czcią zaczął ją zdobywać. Skała kłuła i cięła jego skórę, nie chciała pomóc, była dlań oschła, wytarta i nielitościwa. Wspinaczka porównana do wędrówki zdawałaby się być mgnieniem, perłą w koronie, upragnioną, acz zasłużoną, lecz trudniejszą i bardziej gorzką niż każdy krok na bezludnym stepie.
  Szarpnął za kolejną skałę, aby dosięgnąć wierchu. Oto wspiął się. Spojrzał sponad szczytu swej duszy na rozpostarty przez nim obraz nieskończonego stepu, który przemierzył – sam, przeciw wszystkiemu. Nieoczekiwanie, przyglądając się suchemu stepowi, na skraju horyzontu dostrzegł narastająca, płynącą zewsząd falę zieleni. Z każdą chwilą pokrywała ona step coraz gęściej i bujniej, niczym wiosenny sztorm rozlewający życie na każdy skrawek jałowej, piaszczystej ziemi. Obraz ten przepełnił go niewypowiedzianą radością, która z jego serca zaczęła promieniować w każdy skrawek jego zmęczonego, wyschłego, obolałego ciała. Czuł, że odżywa razem z gnającą poprzez step burzą życia. Nie rozumiał, ale czuł pewność, że odpowiedź jest na wyciągnięcie ręki, tak blisko jak nigdy dotąd. Gdy w jego oczach zaczęły stawać łzy, poczuł obecność. Po raz pierwszy od wieczności jak mu się zdawało poczuł, że nie jest sam. I chyba nigdy nie był.  Powoli obejrzał się i zobaczył go – rysy szlachetne, oczy pełne pokoju i ręką wyciągnięta w geście miłości. Tej fundamentalnej, tej z głębi, szczerej i bezgranicznej, która wybaczy wszystko.
  Gdy fala zieleni, wiosenna burza życia, zaczęła wspinać się na ich szczyt, gdy była już blisko niemal jak na wyciągniecie reki, gdy poczuł już zapach trawy, kwiatów i drzew, gdy poczuł w sobie spokojny rytm krwi i myśli, gdy z przestrzeni czasu zobaczył, że to szczyt na który nie wszedł przed nim nikt, bo to szczyt jego, zrozumiał.
  - Witaj. Jesteś w Raju.

poniedziałek, 28 marca 2016

Wieża

To dobrze, kiedy człowiek zawodzi nasze oczekiwania, kiedy nie odpowiada z góry powziętym wyobrażeniom. Typowość to koniec człowieka, to wyrok na niego. Jeżeli nie da się go podciągnąć pod żaden wzorzec, jeżeli nie jest typowy, to znaczy, że spełnia co najmniej połowę wymagań, jakie się stawia człowiekowi. Jest panem samego siebie, zdobył już szczyptę nieśmiertelności – Borys Pasternak

     Wschód słońca wylał swe promienie na czyste niebo i jego jeszcze czystsze lustrzane odbicie w lśniącym srebrem, nieskazitelnym mieście. Wieża spoglądała nań z wysoka, ze swym betonowo-żelazno-szklanym spokojem przystani wszystkich ludzi, bez słów witając kolejny dzień, który wyszedł z wieczności, aby powoli w wieczności zniknąć.
     Blask ześlizgnął się po białych ścianach apartamentu. Siedział w wygodnym fotelu swobodnie, ale ze sztywną szyją, jak zazwyczaj. Był już ubrany i gotowy na promienie, którymi obiecał dać sobie znak. Znowu był gdzieś daleko w sobie. Specyficznym uczuciem można nazwać posiadanie pamięci opiewającej na pięć tysięcy lat. I specyficzną nazwać można zbudowaną przez takową ilość czasu tożsamość.
     Życie z takąż właśnie tożsamością i pamięcią należeć musiało więc do unikalnych doświadczeń. Anirudh-113 zastanawiał się nad tym w umyśle o jakich horyzontach musiała zrodzić się idea zatrzymania dziejów – procesów społecznych, kolei losu, innych diabelstw których jak zwał tak zwał – nie miały znaczenia bowiem przestały istnieć. Zastanawiał się kto czuł się na tyle odpowiedzialny i potężny, aby właśnie wówczas ogłosić: „To szczyt. Czas się zatrzymać”. Kto zamknął czas i życie w Wieży? Horyzont był szeroki, więc wędrował przez meandry i bezludne stepy, tocząc podróż pod swymi powiekami. Gdy docierał po kres sięgał po odpowiedź i rozjaśniała mu ona pamięć. Za ścianą powiek nie było już nic, więc wypływał, aby mleczne błyski spotkały się z zewnątrz i wewnątrz.
     Oto on sam. Ojciec i syn Wieży.
     Ale czy na pewno on?
     Otworzył oczy. Rozejrzał się po pokoju. Z jego ascetycznej łagodności, rozświetlonej wschodzącym słońcem bił spokój. Powoli wstał z fotela i skierował się do bladego, kuchennego aneksu. Zaparzył kawę czternasto milionowy osiemset trzysta dziewięćdziesiąty czwarty raz. Lub piąty. Wypił ją niespiesznie spoglądając przez okno. Przywitał się z Wieżą długim, pełnym uczucia spojrzeniem. Jego matka, kochanka, siostra i córka. Kochał ją i był z niej tak samo dumny każdego dnia. Łagodnie się uśmiechnął.
     Nie zwykł pijać kawy codziennie. Dziś jednak chciał wybrać się na dość długi spacer. Do takowych również nie był przyzwyczajony, mógł sobie przypomnieć sto siedemdziesiąt, może sto osiemdziesiąt tysięcy takich wycieczek. Uznał jednak, że pogody tak przyjemnej jak dziś nie można zmarnować. Wypiwszy kawę zmył filiżankę, włożył płaszcz i wyruszył z domu w niejasnym dla niego samego celu.
     Praca naukowa raczej na co dzień przykuwała go do akademickiego biurka. Z resztą i tak była raptem pasją, bo człowiek o jego pozycji zupełnie nie potrzebował źródła utrzymania. Hobbystycznie więc kontynuował badania naukowe, bawił się – Anirudh-113, najwybitniejszy genetyk w dziejach, najbogatszy mieszkaniec Układu Słonecznego, pan na Wieży.
     Wyszedł z korytarza apartamentowca na osłonecznioną aleję. Spacerował powoli ulicą, zaplótłszy dłonie na plecach. Był niczym artysta, który wciąż i wciąż wracał aby przyjrzeć się swojemu dziełu i westchnąć nad nim – jest idealnie, koniec poprawek. Dlatego lubił obserwować ludzi swobodnie podążających do swych codziennych zajęć, budzących się do kolejnego dnia, lubił spoglądać przez szerokie okna do domostw, gdzie spokojnie płynęło życie. Miasto odżywało, Wieża czuwała. Wszystko na swoim miejscu od pięciu tysięcy lat bez dnia. Zbliżał się jubileusz, który obchodził tylko Anirudh. Mógłby starożytnym zwyczajem zapalić Wieży pięć tysięcy świeczek, ale nie warto było. Nikt inny nie musiał tego robić, a jemu wystarczała jego miłość do iglicy.
     Czasami czuł, że jest Bogiem. Że skonstruował świat na nowo, rzucając wszystkim bóstwom świata wyzwanie. I nikt go nie powstrzymał, gdy pokonał śmierć i wzniósł swój Olimp, Wieżę, na której nie zamieszkał żaden bóg. Byli tylko on i ona.
     Walczył długo, ale udało się. Co prawda jego czwarte, jedenaste i sześćdziesiąte pierwsze ciała zostały kolejno zastrzelone, podpalone i uduszone lecz nie miało to znaczenia. Czuł się męczennikiem sprawy Wieży, bowiem poświęcił dla niej ciało, trzykrotnie! Pozostały to jedynie punkty w jego pamięci, piksele niknące na kolosalnym ekranie świadomości. Jak większość wspomnień. Człowiek mając tysiące lat na przemyślenie swej pozycji, dochodzi do interesujących konkluzji kilkukrotnie, gubiąc je gdzieś po drodze i odkrywając na nowo. Szalona zabawa dla nieśmiertelnego intelektualisty.
     Ulice były jasne i proste. Niegdyś tak wyobrażał sobie przyszłość i taką też ją tchnął. Lubił spojrzeć na cywilizację z boku, z tłumu. Było to dla niego doświadczenie wejścia w idealnie nakręconą maszynę gdzie każdy tryb, śruba, mechanizm ma swoje miejsce, role i czas. Czuł się ziarenkiem piasku, które delikatnym uderzeniem puściwszy maszynę w ruch od czasu do czasu prześlizguje się między jej wnętrznościami.
     Czasami też, dla odmiany, wspinał się na wierch swej Wieży i sięgał po horyzont swego spojrzenia. Morska latarnia pośród idealnego, srebrnego morza. Ecce opus. Słowa były zbędne. Był Bogiem, a Wieża jedyną świątynią.
     Gdy zbliżał się do końca alei, z którego to zaczął spoglądać na spowite promieniami i srebrzystymi refleksami centrum miasta zobaczył Wieżę. Jedyny cud świata, który nie potrzebował ich więcej. Iglica rosnąca pod miastem po horyzont lśniła w blasku słońca jako pomnik-symbol zwycięstwa nad śmiercią. Epicentrum danych, świątynia transfuzji pamięci, macierz ludzkości. Arcydzieło w każdym calu! Kochał ją!
     Na niebie wyrósł eksplozyjny grzyb dymu. Anirudh-113 obserwował go niczym pośpiesznie rosnący kwiat. Nim wciąż sprawny, lecz ospały z lenistwa umysł połączył fakty, było już za późno, bowiem gasł od kuli, która przeszyła jego potylicę na wylot. A więc mimo upływu wieków, licho nie zasnęło. Po raz pierwszy od milenium poczuł żal. Wrócili, nie zrezygnowali, nie pogodzili się, nie dostosowali się. Zaraz zasnę, a obudzi mnie cicha pieśń Wieży, która wyda mi nowe, silne, sto czternaste ciało. Rozprawię się z nimi, zmiotę ich na pył, jak zawsze. Niech tak się stanie moja Wieżo, oto jestem. Kocham dla ciebie umierać. Zostaniemy tylko ty i ja.
     Niczym ospały, tłusty kocur, możni świata zasnęli na swym ciepławym dobrobycie, zapomniawszy w swej machinalnej, schematycznej tożsamości o wartości ryzyka. Lecz siła nie ma skrupułów ani oporów przeciwko szarpnięciu kocura za gruby kark i ciśnięciu nim o twardą podłogę. Wieża pękła. Niczym lustro, powoli osunęła się w kłębie tumanu odłamków po których bezszelestnie prześlizgiwały się słoneczne promienie. Runęła, a ze stygnącej dziury w głowie pierwszego wśród równych powoli sączył się najwybitniejszy umysł w dziejach. Umysł tak potężny, że zdolny do refleksji w obliczu swego błyskawicznego umierania.
     Umierania.
     Umierania.
     Anirudh-113, ostatni Anirudh, ostatnie wcielenie, ostatni zmartwychwstały, pierwszy i ostatni który przeszedł bramami Wieży, ostatnia reinkarnacja, w którą wierzyli jego przodkowie, umierał. Nie umierało ciało, to było naturalne – umierał umysł, który miał być nieśmiertelny. A dał się unicestwić w tak prozaiczny sposób.
     Wieża zniknęła w mgnieniu oka rozbita w szklany pył, a z nią jej ojciec i pierworodny syn w jednej osobie. Znowu chcieli go zabić i tym razem się udało. Uwierzył w to, ale miało nie zdążyć to już do niego dotrzeć.
     Ostatnią refleksją która wypłynęła na jasny, opromieniony bruk była myśl, że z samym sobą, z protoplastą własnego ja, łączyło go tylko jedno – Wieża. Wspólna pamięć, pełna wspomnień tak machinalnych i schematycznych, że zdająca się być mgnieniem oka, a nie pięcioma milleniami, którą w niej ukrył, którą zaklął w jej murach, korytarzach i komnatach. Nie miała więc znaczenia. Wieża umarła. Takie było życie, którym żył. Niewiele warte, jeśli śmiertelne.
     Wiatr rozmył lśniący pył. Jego oczy zgasły.

niedziela, 27 marca 2016

W nieznane

     Samochód powoli zwolnił. Droga, a raczej bezdroże, było opustoszałe. Maszyna lekko skręciła na prawe pobocze i łagodnie zatrzymała się.
     - Idę.
     - Na pewno? Możemy jeszcze kawałek podjechać.
     - Spokojnie, pójdę. A ty zaraz musisz skręcić. Nie fatyguj się dla mnie.
     Wzruszyła brwiami i westchnęła.
     W samochodzie zapanowała cisza, której żadne z nich nie próbowało przerwać przez dłuższą chwilę. W końcu ta, która ciszę zarządziła, sama wypełniła ją mówiąc:
     - Zawsze możesz wrócić.
     On też nie chciał mówić zbyt wiele. Nie lubił pożegnań.
     - Wiem.
     Spojrzał na nią, nieważne po raz który, ważne, że tak, jakby miał spojrzeć po raz ostatni. Wzrokiem pełnym, chciwym, chcącym wyrwać dla pamięci każdy skrawek tej kończącej się właśnie chwili. Nie wytrzymała napięcia i wycedziła z lekką niepewnością:
     - Musisz? Zostań.
     - Muszę. Nie zostanę.
     - Ale, ty… nie wrócisz.
     - Wiem.
    Kosztowało go to wiele, ale uśmiechnął się. Nie mówił więcej. Otworzył drzwi samochodu i powoli wysiadł. Uderzył go powiew świeżego, letniego powietrza. Rozpostarł się przed nim pejzaż obsypanego zbożowym złotem pola i bezkształtny zarys nieodległego lasu na tle błękitnego płótna nieba. Obraz przepełnił go radością, nawet w obliczu tak trudnej chwili. Obejrzał się jeszcze raz, spojrzał na nią i z zupełnej szczerości szeroko się do niej uśmiechnął.
     - Wszystko będzie dobrze.
    Odwzajemniła uśmiech, lecz z nieskrywaną goryczą. Ruszyła. Odprowadził samochód wzrokiem aż do łagodnego zakrętu za kępą drzew.
     Ruszył. Choć czasu miał mało, nie spieszył się. Ostatnie tygodnie pozbawiły go złudzeń, ale dały mu sporo dystansu. Dystansu zdrowego, który czynił życie prostszym i bardziej znośnym. Nawet życie przypartego do ściany.
     Dni i noce zaczęły mijać szybko, ale bez pośpiechu. Następne tygodnie minęły swobodnie, spokojnie, słusznie wiodąc jego stopy po nieprzetartych szlakach. Nie brakło mu sił, bowiem z każdym kolejnym krokiem i z każdym kolejnym zakrętem na swej drodze mijał historie, symbole, pejzaże i znaki, które czyniły go na nowo.
     Czuł się jak pilny uczeń w wielkiej bibliotece, albo jak dziecko dotykiem badające nieznany świat. Czuł się wolny i nowy, choć czas płynął i wiódł go ku kresowi tej szczęśliwej, radosnej drogi.
     Starał się wspominać. Nie wysilał się zbytnio, aby obrazy wciąż wracały. Projekcja trwała nieprzerwanie, wiodąc go ku nowym wnioskom. Wiele słów nie padło, kilka poszło za daleko, liczne gesty nie były potrzebne, a wiele tych niezbędnych nigdy nie zaistniało. Bardzo często przypominał sobie jej twarz. Nie tylko z tej wyciśniętej do granic chwili pożegnania, ale z dziesiątek innych obrazów, tych słodkich i gorzkich, kwaśnych i słonych, które kłębiły się pod jego czaszką. Pozwalał im przez siebie przepływać swobodnie, chwilami rwącym i wzburzonym potokiem, a niekiedy łagodnym, wyciszającym strumieniem, który koił jego zmysły i sycił ducha. Będzie bez niego szczęśliwa, a może szczęśliwsza.
     Nie lubił trwonić sił na walkę o to, co tej walki warte nie było. Nie tłumaczył się przed sobą, nie tłumaczył sobie kolei rzeczy. W jego głowie czasem zadźwięczał banał, że jeśli tak się stało, jeśli do tego doszło to nie mogło być inaczej. I nie czuł się z tym źle, akceptował to z czym przychodził do niego los. Reszta była kwestią wyboru.
     Tamtego dnia dotarł na skraj płaskiej jak stół łąki, dalej zaczynał się las. Czuł w nogach już te dziesiątki kilometrów, które zostawił za sobą. Odkąd wyszedł na szlak mocniej oddychał i głębiej spał, żył bardziej, intensywniej. Tego potrzebował – właśnie poczuć, że żyje. Że jest naprawdę. Po wyrwaniu z miałkiej codzienności to uczucie było uzależniające. Wiedział, że już się od niego nie uwolni. I nie chciał się od niego uwolnić. Nawet nie musiał próbować, bo wiedział, że nie zdąży. Spojrzał ostatni raz za siebie, podparł się swym włóczęgowskim kijem i ruszył – postąpił kolejny krok. Ostatni czy pierwszy?
     Nie powrócił nigdy.

sobota, 26 marca 2016

Menel

Tłum uczniów rozlewał się na ulicę z każdą minutą coraz silniej. Była dość wąska, więc liczna rzesza młodych ludzi zajmowała cały chodnik. Miasto było niewielkie, okolicznych wiosek było wiele, a szkoła średnia raptem jedna.
Wśród młodych ludzi nieoczekiwanie wyróżniła się sylwetka stosunkowo młodego mężczyzny w czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Powoli płynął razem z całą masą uczniów, był jednak wyraźnie odróżniającą się postacią.
Gdy tłum dotarł do głównej alei, zdecydowanie się rozrzedził. Mężczyzna odziany był w płaszcz i sutannę przepasaną czarnym sznurem z czterema grubymi supłami i z niewyraźnie zarysowaną, wąską koloratką. Szedł krokiem dziarskim, pewnym, jego twarz obsypana była szpakowatym, kilkudniowym zarostem, z nosa co kilka chwil zjeżdżały liche, druciane okulary, na jego ramieniu zaś wisiała gustowna, skórzana torba.
Niebo pokrywały ołowiane chmury zimnawego popołudnia. Kierował się przez centrum miasteczka, aby dotrzeć do położonej w południowej jego części parafii. Powoli zbliżał się do dworca autobusowego teraz, w porze ostatnich zakończonych lekcji, wypełnionego po brzegi uczniami pobliskiej szkoły, w której pracował jako katecheta. Młodzież kierowała się busami do swych rodzinnych wsi i pobliskich miasteczek z których przybywała do szkoły średniej, uważanej za jedną z lepszych placówek w okolicy.
Gdy wszedł na teren dworca po raz kolejny, już z oddali, poczuł i zobaczył jego. A raczej nie wprost jego, ale wyraźne zacieśnienie w tłumie. Gdy zbliżył się do owego miejsca już uderzył go odór. Uczniowie otaczali go dużym, szerokim półkolem, z resztą jak niemal co dzień. Menel był mieszkańcem dworca nie od dziś. Ubrany w znoszony, podarty i poplamiony waciak i sparciałe od brudu spodnie dresowe.  Zapuszczony, zarośnięty strupami, cuchnący. Bełkoczący swe pijackie mantry. Grupa chłopców z liceum stanowiąca jedną ze ścian otaczającego menela kordonu głośno zeń szydziła, bez ceregieli narzekając również na zapach roznoszący powietrzu.
Ksiądz widział ten obrazek nie po raz pierwszy. Otoczony kpinami degenerat, śpiący na bruku lub zataczający się w sobie tylko znanym kierunku. Kapłan zazwyczaj, pchany obrzydzeniem, czym prędzej omijał cały spektakl szerokim łukiem i kierował się do swej plebanii. Wiedział, że egzystencję tego człowieka podtrzymują jedynie siostry z niewielkiego zgromadzenia sąsiadującego z dworcem, które otaczały menela i grono kilkorga jemu podobnych swą pieczą. Niekiedy wręcz siłą zaciągały opojów w swe progi, odziewając ich w nowe ubrania, pojąc i karmiąc, aby nazajutrz po raz kolejny wyruszyli na ulice mieściny dalej żebrać i się alkoholizować. Często ksiądz zastanawiał się: jaki jest sens tych jałowych trudów? Co gna zakonnice do otaczania opieką tak zdegenerowanych uliczników? Było to błędne koło, którego nie potrafił pojąć.
Tym razem jednak nie był w stanie z obojętnością minąć tego obrazu i zwolnił aby przyjrzeć się rozgrywającej się scenie. Menel próbował wstać. Ksiądz widział młodych chłopców czekających na swój autobus i coraz głośniej kpiących z bezowocnych trudów degenerata, próbującego wspiąć się na niewysoką ławkę. Bił od niego ciężki, nieznośny odór, przyprawiający kapłana o mdłości. Czuł jednak niezrozumiały dla niego bodziec, który trzymał go przed obrazem tej sytuacji. Nagle, niczym fala gorąca, uderzyło go przemożne poczucie winy. Czemu nigdy wcześniej nie chciał nawet na kilka chwil utrzymać na tym człowieku wzroku? Poczuł wstyd. Nie oczekiwał sam od siebie, że poczucie to popchnie go do tak, zdawać by się mogło, radykalnego kroku.
Nieoczekiwanie ksiądz wkroczył w kordon i zbliżył się do menela. Gdy poczuł narastającą woń jego twarz wykrzywił kwaśny grymas, nie zatrzymał się jednak. Targany wątpliwościami koniec końców zdjął z ramienia swą torbę i położywszy ją na ławce, podparł menela. W tej samej chwili zawołał do chłopców, którzy na widok tej sceny niespodziewanie umilkli:
- Pomóżcie!
  Ci jednak, wbiwszy wzrok w podpieranego przez ich katechetę ulicznika, po chwili odwrócili się i zniknęli w tłumie. Sam ksiądz starał się nie oddychać nazbyt głęboko, aby nie przyprawiać się o mdłości. Degenerat był stosunkowo ciężki, a ponadto osuwając się co chwilę na bruk generował dodatkowy opór. Koniec końców, kapłan wysiliwszy się, z trudem podniósł cuchnącego opoja z bruku i usadowił go na upragnionej przezeń ławce. Ten powoli osunął się nań, spychając księżowską torbę na chodnik. Katecheta poprawił okulary, podniósłszy torbę założył ją na ramię i ruszył dalej przed siebie. Na krótką chwilę obejrzał się jeszcze przez ramię i zostawił zasypiającego menela na dworcowej ławce.
Próby otrzepania sutanny i płaszcza spełzły na niczym. Nawet po tak krótkim kontakcie nasiąkły ciężkim, menelskim odorem. Po powrocie na plebanię, szczęśliwie nie natknąwszy się na żadnego z trzech współbraci, skierował się do łazienki z pralką, do której z pośpiechem cisnął płaszcz i sutannę. Po nastawieniu pralki powoli skierował się do swego pokoju, czując wciąż unoszący się w łazience i na korytarzu odór lumpa.
Powoli minął swe drzwi, odłożył torbę na krzesło, kapelusz na biurko i nie zapaliwszy światła usiadł w szarawym półmroku zbliżającego się zmierzchu na swoim łóżku. Przeczesał szpakowate włosy i nieśpiesznie ukrył twarz w dłoniach.
Tego popołudnia po raz pierwszy od bardzo dawna płakał. Długo, ciężkimi, duszącymi sumienie łzami.

środa, 17 lutego 2016

Ołtarz

  Nad ceglanym, zmurszałym ołtarzem swe ramiona rozpościerał spróchniały krzyż. Jego drewno o gorzkiej barwie było ciemne, zdawało się być wręcz ciężkie. Cela oprócz ołtarza była pusta, w przeciwieństwie do pozostałych pomieszczeń. „1914”, „1921”, na cegłach ścian roczniki, najpewniej urodzin. Ku pamięci, wydrapane w czasie. Wydrapane paznokciami, których palce, dłonie, lada chwila miały ostygnąć. Ostatnie wołanie o istnienie. Staruszek swymi pomarszczonymi palcami przesunął po napisach wyrytych w murze, wiodąc je po nich drżącą dłonią. Zdawał się czuć opowieść tych cyfr pod skórą swych dłoni. Drgnął i wypłynął ze swojej modlitwy na powierzchnię.
     Po chwili wstał z kolan i ruszył dalej przed siebie wchodząc do kolejnej celi.

  Powiew wiatru zapachniał wiosną. Słońce przedzierało się przez rozpościerające się nad nimi gałęzie, które powoli, mimo wczesnej pory, zaczęły puszczać pąki. Stąpali po leśnej ścieżce w kilkunastoosobowym szeregu.
  Byli młodzi. Dość dobrze umundurowani. Uzbrojeni nienajgorzej. Ich serca i głowy przepełniała wiara i uniesienie, byli jednak zmęczeni marszem. Gdy usłyszeli warkot silników, do ich nastrojów dokomponował się do także strach.
  Zwarli szyk, zajęli pozycje przy poboczu.

  Staruszek wolnym krokiem przemierzał kolejną celę. Ceglane ściany były ciężkie od świadectw, reprodukcji obwieszczeń, tablic. Cały budynek wypełniała niezmącona cisza, głęboka i przenikliwa. Staruszek był sam. Z resztą prawie jak codziennie. Niegdyś spotkał mężczyznę w średnim wieku fotografującego mury ciężkie od brzemienia swojego świadectwa, innym razem parę młodych ludzi którzy z przygnębieniem chłonęli niemą, pełną żalu pieśń starych cegieł. Poza sporadycznie napotkanymi gośćmi w tych smutnych progach, zdawał się być ich jedynym przyjacielem, strażnikiem.
  Znał opowieści tych ścian niemal na pamięć.

     Dwa milicyjne Gazy-67 zjawiły się niespodziewanie. Żadna ze stron które wzajemnie się natknęły nie oczekiwały tego spotkania, którego echo zmąciło wiosenny poranek w okalającym ścieżkę lesie.
  Padały strzały, wymiana ognia była gwałtowna. Ryk karabinów spłoszył upojone wiosną ptaki. R. schyliwszy się znad drogi, oparł zmęczone ciało o brzeg przydrożnego rowu ramię w ramię z T.
- Krwawisz – wydyszał R.
T. spojrzał na swe ramie i rzeczywiście przekonał się o rosnącej, czerwonej plamie. T. spojrzał na R. wzrokiem pełnym strachu. Obaj byli bardzo młodzi, mogli mieć niewiele ponad dwadzieścia lat. „Strach to normalna rzecz”, bezkształtna refleksja prześlizgnęła się w głowie R. między hukiem wystrzałów.

  Powoli docierał do ostatniej sali. Nieśpiesznym krokiem przekroczył jej niski próg i poczuł trochę świeżego powietrza, którego brakło w ceglanych murach. Wpadało ono przez niewielkie, wiecznie uchylone okienko. Cegły pod nim były już wyblakłe od ciążących na nich przez lata deszczach i śniegach.
  Staruszek zwykł zawsze przed wyjściem z murów recytować w głowie nazwiska wypisane na tabliczkach z ciemnego kamienia. Pokrywały zachodnią ścianę od góry do dołu. Nawet gdyby zupełnie ogłuchł i oślepł, przyszedłszy do murów po omacku swą wytartą na pamięć ścieżką, recytowałby nazwiska wciąż i wciąż. Każde z tych nazwisk, każde z tych uświęconych żyć otoczył przez lata modlitwą.
  Jedna z tablic, odróżniająca się nieznacznie kształtem i kolorem, zdająca się być jakby bardziej na uboczu, miała jednak dla niego szczególne znaczenie.

  Lufa zgrzała się niczym klucze od piekła. Jak heroiczny, spartański, wiekopomny bój, może stoczyć garstka mężczyzn na skrajach leśnej drogi? Jakie pieśni mogłyby opiewać to starcie, chociaż nigdy tego nie zrobią? Odpowiedzi nie było, a czasu na jej odnalezienie również.
  - Uciekaj.
- Bez ciebie nie.
- Uciekaj, ona cię potrzebuje bardziej niż ja tutaj.
- Nie mogę cię tu zostawić.
- Idź!, do ciężkiej cholery!
Mężczyźni rzadko miewają łzy w oczach, ale R. teraz o tym nie myślał. Zostało ich raptem dwóch – ciężko ranny i lekko rany. R. zaczął czołgać się, wręcz staczać z pobocza, w głąb lasu. Dudnił głos milicyjnego oficera, który wzywał osaczonych, rozbitych partyzantów do oddania się w ich ręce. Walczyli na tyle zaciekle, że pozostali przy życiu milicjanci nie zdecydowali się wychylić zza swych wozów i pobocza. T. z trudem wstał z wysoko uniesionymi rękami. Był brudny i zakrwawiony. Czwórka milicjantów wychyliła się i skierowała w jego stronę by go pojmać. R. nie zobaczył już więcej gdy zanurkował w zarośla ocierając łzę ściekającą po brudnym od piachu, ziemi i potu policzku.

   Łza zawsze znajdywała tą samą drogę od dziesiątek lat, spływając teraz po pomarszczonej twarzy. Staruszek oparł lekko drżącą dłoń o szarawą, prostokątną tabliczkę. „śp. T. K., 1927-1951”. Nie  łudził się, że łza kiedykolwiek przestanie płynąć gnana wspomnieniami. Powolnym krokiem staruszek skierował się w stronę wyjścia z ceglanych murów. Obróciwszy się ostatni raz otoczył wzrokiem ostatnią celę, po chwili zaś wkroczył w światło dnia. Przecież wróci znów jutro.
  Lekki powiew minął go u wyjścia i rozrzedził nieco gęste od ciszy i wilgoci powietrze. Przemierzywszy kolejne cele dotarł aż do ołtarza i zalegających na nim chryzantem. Świeżych, starszych i też tych wyblakłych i suchych. Lekko nimi zakołysał.

niedziela, 14 lutego 2016

Wędrując

Łąka była pusta, dalej zaczynał się las.
Czuł w nogach kilometr każdy,
Wędrówki bez kresu bardzo długi czas
Mocniej oddychał i więcej jadł,
Więcej myślał i głębiej spał...

Wędrując, wędrując, wędrując, wędrując...

Żyjąc bardziej, zrozumiał, że
Nic nie zastąpi mu szlaku na którym
Stawia swe kroki i z każdym kolejnym
Gdy już miasta ciężkie minie się mury
Nałogiem staje się ich rytm czuł…

Wędrując, wędrując, wędrując, wędrując...

Nie mógł się uwolnić już,
Za bardzo pokochał na drodze święty kurz,
Święte krople potu, czoło roszące
Za krokiem krok stawiany - najprostszą z modlitw
Pełną milczenia wymawianą po prostu...

Wędrując, wędrując, wędrując, wędrując...

Spojrzał ostatni raz za siebie.
Podparł się kijem i ruszył na wprost
Postąpiwszy kolejny krok
Zdał sobie sprawę że nie wróci już nigdy
Że żyć inaczej nie potrafi niż dalej...

Wędrując, wędrując, wędrując, wędrując...