piątek, 17 listopada 2017

***

wolałbym się urodzić kotem ptakiem drzewem
nie chcieć nie musieć szukać wciąż szukać i błądzić

w świetle co spływa z muru wygrzewałbym futro
byłbym tak wolnym duchem czułym samoistnym

o głosie wieczystym i nieznanym imieniu
na nich wsparty wciąż mknąłbym wciąż nad morzem mgły

starym prastarym bytem sprzed czasu i po nim
który przeżył artystów mędrców społeczników

tak ponad chaosem a może pod nim lub w nim
moment rok albo eon przetrwałbym w pokoju

jednak wciąż każde drgnienie każde włókno chrząstka
ducha sumienia myśli nie daje spać spokojnie

więc wolałbym się urodzić jeszcze ptakiem
kotem drzewem bo one są by mówić:

nikt cię nie pocieszy

czwartek, 16 listopada 2017

Dziadek, Papieros, Szaman

         Czasem ich spotykałem.
    Jak my jechał z lotniska, w szarym garniturze, elegancko, dziadek dziarski, staruszkowaty, ale mający w sobie jakąś żylastą energię, którą tętnił, gdy wertował autobusowych współpasażerów bardzo wyłupiastymi oczami. A potem zaczął coś krzyczeć i wył. To było bardzo dawno temu i nie wiem czy żyje i dalej krąży po Żwirki i Wigury by surowo, zapluwając się i w słowach zupełnie, w każdym calu odklejonych od rzeczywistości, ganić i strofować zdążających z lotniskowych terminali w sieć warszawskich ulic tą zielono-betonową arterią. Mgnienie, a nigdy go nie zapomnę, bo był pierwszym takim człowiekiem, którego kiedykolwiek spotkałem, jako dziecko wertując go podszytym lękiem spojrzeniem zza szyby, bo taki był układ siedzeń w pojeździe.
     I o nim mi przypomnieli oni dwaj, natknięci blisko w czasie, ale tożsamo, z okna autobusu – znowu, jak z jego wnętrza lotniskowy Dziadek.
     Był napięty dyskutant, tlący się papieros i tykający jak zegar krok. Zażartą bitwę na słowa toczyć musiał z mgłą dymu jaką sączył z ust przy każdym oddechu, ciął powietrze rękami, gestem szerokim, pewnym, który podkreślić miał każdą rzuconą replikę. Krążył na przykioskowym chodniku, raczej nie krążył, lecz odbijał się od niewidzialnych ścian, od jednej do drugiej miotał nim gniew, ciskała walka, na ringu, tam gdzie spotykają się Kopińska, Wawelska i Grójecka, z której wyjechałem, lecz kiedyś jeszcze dawniej i bardziej wyjechałem niż teraz. W takiej perspektywie więc go zobaczyłem.  W ciemno-pomarańczowej szybowej tafli wieczoru, okapturzonego boksera kłótni i punkcik ognia raz przy ustach, raz błądzący w przestrzeni,  między jego palcami.
     Lecz wcześniej niż ochocki Papieros był jeszcze jeden, którego też zapamiętałem bardzo wyraźnie, a może to on zapamiętał, lub mógł zapamiętać, mnie.
     Nadjechawszy Alejami od strony Wisły pod Dworzec Centralnym nic więcej ponadto niż to, że po prostu go zobaczyłem. Stał blisko jezdni, bardzo blisko i rozdzieliła nas znowu tylko ona, szyba. Spodnie brązowy sztruks, stary pasek z klamrą z chyba żyrandolowego mosiądzu, koszula w kratę ciemna zieleń i szarości, kurtka czerwono–fioletowa ze srebrem odblasku, torba ciemna i duża, jak na kamerę sprzed dwóch dekad, do jej ramiączka przypięte znaczki, duży, i kilka innych niewyraźnych, policzki i broda zarośnięte gęsto siwizną, usta lekko rozchylone, wzrok gdzieś daleko, skóra jakby smagła, pomarszczona i spalona słońcem, włosy długie, prawie białe, spięte w kuc sięgający niemal za plecy. I jego ręka. Byt zupełnie niezależny od reszty człowieka. Krążąca w przestrzeni razem z jakąś laską, różdżką, powoli przez powietrze. Oto indiański czarownik w warszawskiej soczewce głównego dworca, aorty kraju, kierującej krwinki tętniczej obywatelskości do całego organizmu społeczeństwa. Ciało obce, jakby przeniesione w czasie i przestrzeni od północnoamerykańskich stepów, przez krótki, dziwny przystanek w czas transformacji po absurd i nonsens jego obecności tu i teraz. Pewnie tam daleko różdżka cięła powietrze z tą samą pewnością, co później i aż tu, może to ona go tu przywiodła, otworzyła drogę, którą szaman przyszedł bezwiednie, po coś. I nagle chciałem, bardzo chciałem, żeby te nieobecne oczy przez wirujący w powietrzu kij skierowały się w moje, prześwidrowały szybę i wzrokiem weszły we mnie z całym tym ładunkiem obłędu, jaki siedział w nich tak głęboko, w jaskiniach szaleństwa umysłowej skały rozsądku, aż po mózg, który szóstym zmysłem myśli zbadał, że musi być, że jest zaklinaczem w epicentrum ryczącej, nieświadomej siebie samej, dwumilionowej metropolii, której antyciała powinny go dawno zwalczyć jako element skrajnie obcy, którego świadomość, a może pamięć przeniosły się z bardzo daleka, z nieprzebytej głębi aż pod szybę miejskiego autobusu. Ale nie spojrzał, więc nie wiem i już nigdy nie będę wiedział co krył na dnie oczu, które zasnuł mgłą, nigdy nie zdał sobie sprawy z tego, że czekałem, tak bardzo czekałem za szybą.
     Nie zapomnę ani lotniskowego Dziadka, ani ochockiego Papierosa, ani centralnego Szamana. Ślady rys, które proszą o dotyk, nieznajomość mechanizmów napędzających nieznane. Może po prostu kiedyś wyjdę, stanę się krwią w żyłach miasta, która krąży przez każdy zaułek organizmu, aż odnajdę każdego z nich, na wygnaniu, w sobie, w grobie i dowiem się wszystkiego co chciałbym wiedzieć, ale bałem się zapytać. Oni już się nie bali. Na pewno już się nie boją.

poniedziałek, 13 listopada 2017

ενόπης, albo Elegia na Odejście Poety i Śpiącej

(Enópis)*

dzieli nas drewniane morze
lśni halogenowe słońce
dwa brzegi płaskiego świata
już niczym niepołączeni
Poeta i Śpiąca
Płonąca i ja

czy zawsze było tak zimno
czy wszystko było iluzją
pokarmem fałszu i wiary
prawdą wbrew chwili-teraz
odpowiedzi nie ma
jest cisza i brak

już nie będzie odpowiedzi
na morze pytań i troski
zostały nam tylko żal gniew
i stłumione tym zdumienie
jak trzaśnięcie drzwi przez
ścianę i krzyk

w miękkość i czułość poduszki

*enópis – gr. fałsz