poniedziałek, 19 czerwca 2017

Wyspa

     Przepłynąłem jezioro chyba kilkadziesiąt razy. Pośrodku niego była drobna wyspa. Skrawek lasu wynurzony z wody. Z daleka wyglądała jak nietknięta ludzką ręką. Kwintesencja tajemnicy. Nie zapłynąłem na nią choć bardzo chciałem. Może rzeczywiście była dziewicza. Na świecie zostało już tak niewiele białych plam na mapach, tajemnic do odkrycia. Ta mała wyspa pośrodku jeziora pełnego turystów może przypadkiem zapomniana, omijana myślą, że ktoś już na pewno nań był i ją po wielokroć przeszedł, zbadał i zmierzył, pozostała nieodkryta i czeka wciąż na tego kto ją zdobędzie. Nowy świat, którym nie jest. Paradoksalna biała plama w oku antropocyklonu czekająca na zbłąkanego odkrywcę z przypadku.
     Jeziora nie potrafiłem objąć okiem. Było wielkie. Na łupince kajaka walczyłem wietrznego dnia z jego falami i widziałem ogrom. On dziobem przecinał je z zawziętością, toczyłem sobie tą buńczuczno-śmieszną walkę bez celu dla czystego poczucia ekstremy, bardzo oszukańczego i fałszywego, na siłę. Wyglądało jak bardzo szeroka rzeka. Zakręcało, nie widziałem jego końca, jego drugiego, wieńczącego toń, brzegu. Potem spojrzałem na mapę. Wpadało do Śniardw. I one je zjadały. Były mazurskim oceanem. Jeśli z mojej łupiny nie potrafiłem objąć okiem tej drobnej kałuży, to jak wyglądały te czekające za winklem lasu Śniardwy? A one? Pamiętane z mapy Polski w sali od przyrody w przeciętnej podstawówce, zwyczajnej rzeźni-masarni charakterów i osobowości jakich wiele, były kroplą przy morzu, morze zaś stawem przy oceanach. Przestrzeń. Z mojej łupiny pośrodku małego jeziora zacząłem ją czuć. Tak woda zafrapowała lądołaza i włóczykija, który jej się tak rzadko dotykał, a powiodła do takich oczywistych konkluzji. Pewne prawdy warto jednak pomyśleć głośno lub wypowiedzieć na głos, nawet truizmy, aby naprawdę się urzeczywistniły i ucieleśniły. Wyspa zaś stała się ziarnkiem piasku porośniętym zielenią.
     Raz wypłynąłem na nie nocą. To był sam jej środek, niebo było czarne jak smoła, księżyc w pełni trochę prószył swoim wytartym, zamglonym błyskiem, na linii horyzontu bardzo nieśmiało zaczynał płonąć już świt. Tafla była jak lustro z płynnej rtęci. Gęstej, zimnej, która pod wpływem łodzi z wolna się przezeń przedzierającej, zaczynała łopotać i giąć się. Świat był zdublowany bo w pełni i w idealnym swoim kształcie odbity w jeziorze. Odwzorowany perfekcyjnie, zaburzony jednak przez te kołyszące się spod łódki kręgi. Opłynąłem tak wysepkę. Obraz totalnej pustki stał przed naszymi oczami. Z gardła nocy nie wydobywał się nawet oddech wiatru. Wokół tylko terkot spalinowego silnika. Woda powinna go nieść na wiele kilometrów, a ginął tuż za nami, nie potrafił się przedrzeć przez ciemną barierę wokół siebie. Mogłem wtedy popłynąć na wyspę, ale się bałem. Bałem się ciemności. Tego co w niej zobaczę, a może nawet bardziej tego czego nie zobaczę – tego skrawka lądu, który chciałem odkryć, a który pod osłoną nocy, dotknięty stopą, dalej pozostanie tajemnicą o którą udało się tylko otrzeć. Ale zachwyt tylko nad tym co widać jest płytki, nie idzie za nim w istocie nic. Więc żałuję. Zawsze bałem się ciemności. 
    Obiecuję sobie powrót. Tak samo jak zawsze obiecuję sobie, że wrócę do niedoczytanych zdań w książkach, kiedyś do nich wrócę, żeby wybrzmiały w pełni. Wiem jednak, że nigdy tego nie robię. Wolę więc myśleć, że dane mi to było tylko raz. Że doświadczenie nie wróci, bo nie zdążę go, lub nie zdąży się, powtórzyć. Nigdy więc nie wrócę na jezioro i na wyspę. I na zawsze ona zamknie się w tajemnicy. Nieosiągalna mała wyspa na jeziorze rtęci. Jednak jeśli ona jest ziarnkiem piasku, to ja mogę być już tylko pyłkiem kurzu.