piątek, 15 września 2017

Klasztor

     Z ociekającego złotem kościoła zmurszałe schodki skryte pod niskim, ceglastym stropem prowadziły do klasztornej krypty. Wstąpiliśmy tam.
     Zakonnik tańczył z kostuchą, choć bardziej wyglądał na ślepca prowadzonego przez nią za rękę przez pustkowie. Z bardzo szerokim uśmiechem wskazywała konkretny kierunek, jakby chciała podprowadzić go raptem kilka kroków dalej, on zaś wzbraniał się naiwnym gestem. Potem błysnął na nich flesz. Ktoś spojrzał ciekawym okiem i po chwili się obrócił. Ile czasu, ile jeszcze dziesiątek albo setek lat dłuta błysków takich świateł będą potrzebowały żeby zetrzeć ze ściany krypty dawny fresk?
     Na pewno nie na tyle długo by oni stamtąd zniknęli. Ci, na których Śmierć wskazywała brodatemu ślepcowi. Ściana kości. Pomiędzy cegłami, na piachu i gruzie, zbrązowiałe szczątki kontemplatorów. Za kratkami, szybami – eksponaty. Nie tak dawno na północy mongolskiego stepu odkryto owiniętego w bydlęce skóry buddyjskiego mnicha w pozycji kwiatu lotosu. Wyblakł i zasechł, nic więcej. Nie był martwy, ani nie był żywy, a osadzono go w muzeum w Ułan Bator. Nie było to pierwsze znalezisko tego typu. Twierdzono, że zaszedł bardzo głęboko w siebie, medytował i schodził coraz głębiej. Był bliżej prawdy niż oni? Rozsypane w chaosie resztki rzucone na ceglany gruz przez czas, który pożarł już ich mięso, włosy, ubrania i trumny. Może wcale nie. Byli bardzo blisko nas. I te kości i te skóry, kombinezony duchów, które szukały. Tysiące kilometrów od siebie, i w różnych kierunkach, ale zmierzały w tym samym celu, aż zamknęli je w drewno i ciało. W końcu jednak i one się rozpadną. Rozpadnie się klasztorny mur, rozsypie się ułanbatorskie muzeum, pył po fresku rozwieje północny wiatr, w wilgoci gleby rozłoży się złoto i zostaniemy tylko my i oni w zamarzniętej ziemi, atomy węgla, azotu, tlenu, które pokonały drogę od tygli wewnątrz gwiazd aż po swoje tu i teraz. O ile bliżej siebie i istoty rzeczy. Bez wrodzonej, metafizycznej, apriorycznej godności, bez samookłamywania się i negowania faktów, gdyby te mogły złamać naszą wolę życia, bez złudzenia myślenia i bez niezłamanej nadziei na wieczność.
     Potem wyszliśmy na powierzchnię. I wszyscy zapomnieli o tym co przed chwilą widzieli. 

czwartek, 14 września 2017

Wrzesień

            Uderzała falami czarnej bezgwiezdnej masy o szyby, smagała zewnętrzne ściany domu i wyła. Gdy ucichła wpuściłem ją do środka. Wpełzła przez uchylone okna ciągnąc za sobą chłód i wilgoć, które wspiąwszy się po ścianach wypełniły cały pokój. Rozsiadła się naprzeciw mnie w skórzanym fotelu.
            - Czemu nie śpisz? – spytała.
            - Bo przyszłaś.
            - To każ mi spieprzać.
            - Nie. Ja tak nie robię.
            - I tak bym nie posłuchała. Dałbyś papierosa.
            - Nie palę, wiesz przecież. Ty też nie.
            - I co?
            - Co, co?
            - Ile to już dni?
            - Tydzień.
            - No… Ładnie.
            - Po co pytasz skoro wiesz?
            - Długo tak pociągniesz jeszcze?
            - Wystarczająco.
            - Nie siądziesz? Albo nie rozwalisz się w końcu samochodem o jakieś drzewo?
            - Może. Nawet jeśli to co cię to obchodzi? Z resztą, przestań.
            - Po co prosisz? I tak cię nie posłucham. A obchodzi mnie sporo.
            - Jakoś nie wierzę.
            - Nie musisz wierzyć.
            Wstała i podeszła do szafki. Mokrymi paluchami podniosła chudy tomik i zaczęła go bezmyślnie kartkować.
            - „Ogród w Milanówku, przelot gawronów”… Smutne książki czytasz.
            - Zostaw to.
            - To pewnie przez to.
            - Nie.
            - To przez co?
            - Przez ciebie.
            Podniosła wzrok sponad książki.
            - A co ja ci zrobiłam?
            - Wystarczy, że przychodzisz.
            - Myślałam, że mnie lubisz.
            - Lubię.
            - To czemu…
            - Nie wiem.
            - Wiesz. Nie chcę żebyś zrobił sobie krzywdę.
            - Nie mam na to wpływu. A jak cię nie ma to mam spokój.
            Za oknem samolot z hukiem przesunął się po niebie.
            - Boisz się mnie?
            Milczałem.
            - Tak czy nie?
            - Boję się ciemności.
            - Kiedyś musisz przestać.
            - Samo przejdzie.
            - Albo się zabijesz.
            - Nie mam zamiaru.
            - Na to też nie masz wpływu.
            Odłożyła książkę.
            - Jest wrzesień.
            - No i?
            - Będzie tylko ciemniej.
            - Dam sobie radę.
          Czułem jej wzrok na sobie. Potem podeszła do parapetu i wsparła się o okienną ramę.
            - Wrócę jutro.
            Nie odpowiedziałem.
            - Ale wiesz, że to nie moja wina?
            - Wiem.
            Odeszła. Gdy przyszedł świt, zasnąłem. 

poniedziałek, 4 września 2017

Ćma

     Było późno na tyle, że już było wcześnie, a więc jasno. Jasno to za wiele powiedziane. Był to ten moment nocy, gdy ona już się skończyła, ale świt jeszcze nie nastał. Zza okna wpadało więc światło w barwie ciemnego błękitu zachmurzonego nieba. Wtedy Cię zobaczyłem.
     Gdy ona spokojnie odmierzała swój sen kolejnymi oddechami na moim ramieniu, ja długo się w Ciebie wpatrywałem. Gnałaś do tego co za szybą. Do jedynej jasnej plamy w absolutnej ciemności. Łagodnie obijałaś się o szkło szukając w tej niewidzialnej barierze chociaż chwili wątpliwości, która pozwoli ci się przedostać na jej drugą stronę. Był w Tobie zwyczajny, zwierzęcy upór, ale też niezrozumiały wdzięk. Hipnotyzowały.
     Nie chciałem żebyś się do mnie zbliżyła. Brzydzę się Twoim dotykiem, Twoim i wszystkich twoich sióstr. Lubię obserwować waszą urodę z daleka. Brzydzę się, bo zapewne nie rozumiem, albo moje ciało nie rozumie – pomostu między motylem, a ptakiem.
     Tak czekałem na warcie, bacznie doglądając i nasłuchując każdego trzepotu Twoich aksamitnych skrzydeł na zimnej tafli okna. Nie wiem kiedy zmorzył mnie sen.
     Rano wciąż tam byłaś, śpiąca lub martwa. Przywarta do szyby w niemym oczekiwaniu. Gdy okno w końcu się otwarło po, może, wieczności Twojego oczekiwania, nie odeszłaś. Martwi lub śpiący nie odchodzą dopóki im się na to nie pozwoli. Więc dotknięta dłonią rozstałaś się z lustrem szkła i powoli osunęłaś w gasnącą zieleń letnich traw. Beż pożegnania.  

Plastik

     Polana rwał ogień, w świetle dnia, więc pozbawiony pierwotnej mistyki jakiej nabiera w nocy. Były grube, spopielałe i tworzyły pozór twardości, bo przecież mogły tylko zniknąć pod naciskiem dłoni lub buta i obrócić się w popiół.
  Spadło na nie plastikowe pudełko. Po chwili zaczęło miotać się w oporze wobec ogarniającego je ognia, zwijać się i ciskać. Znikało w sobie coraz głębiej, prażone temperaturą, by w końcu obrócić się w bulgoczącą plamę.
     Polana płonęły dalej.