niedziela, 31 grudnia 2017

Wyoming

dla D.

mówisz więc do mnie o dolinie gdzieś na skraju tego świata
a może właśnie w jego sercu bliższemu sensu
niż się zdaje

widzisz ten domek na dnie skały z dala od świata gdzieś wysoko
nago wygrzewasz się na trawie muskasz swym ciałem
praźdźbła bytu

blisko stąpają w miękkiej ziemi miłe bestie co pachną mlekiem
żywe mięśnie i ścięgna żywe miękkość kudłów
skołtunionych

jestem a może tam nie jestem pamiętaj ważne twoje szczęście
ty jesteś wolna i ja wolny wszystko to tylko
i aż wybór

będziemy tam lub nie będziemy dolina bestie nas czekają
i nie przyjdziemy lub przyjdziemy śpiewają ziemia

morze trawy

piątek, 17 listopada 2017

***

wolałbym się urodzić kotem ptakiem drzewem
nie chcieć nie musieć szukać wciąż szukać i błądzić

w świetle co spływa z muru wygrzewałbym futro
byłbym tak wolnym duchem czułym samoistnym

o głosie wieczystym i nieznanym imieniu
na nich wsparty wciąż mknąłbym wciąż nad morzem mgły

starym prastarym bytem sprzed czasu i po nim
który przeżył artystów mędrców społeczników

tak ponad chaosem a może pod nim lub w nim
moment rok albo eon przetrwałbym w pokoju

jednak wciąż każde drgnienie każde włókno chrząstka
ducha sumienia myśli nie daje spać spokojnie

więc wolałbym się urodzić jeszcze ptakiem
kotem drzewem bo one są by mówić:

nikt cię nie pocieszy

czwartek, 16 listopada 2017

Dziadek, Papieros, Szaman

         Czasem ich spotykałem.
    Jak my jechał z lotniska, w szarym garniturze, elegancko, dziadek dziarski, staruszkowaty, ale mający w sobie jakąś żylastą energię, którą tętnił, gdy wertował autobusowych współpasażerów bardzo wyłupiastymi oczami. A potem zaczął coś krzyczeć i wył. To było bardzo dawno temu i nie wiem czy żyje i dalej krąży po Żwirki i Wigury by surowo, zapluwając się i w słowach zupełnie, w każdym calu odklejonych od rzeczywistości, ganić i strofować zdążających z lotniskowych terminali w sieć warszawskich ulic tą zielono-betonową arterią. Mgnienie, a nigdy go nie zapomnę, bo był pierwszym takim człowiekiem, którego kiedykolwiek spotkałem, jako dziecko wertując go podszytym lękiem spojrzeniem zza szyby, bo taki był układ siedzeń w pojeździe.
     I o nim mi przypomnieli oni dwaj, natknięci blisko w czasie, ale tożsamo, z okna autobusu – znowu, jak z jego wnętrza lotniskowy Dziadek.
     Był napięty dyskutant, tlący się papieros i tykający jak zegar krok. Zażartą bitwę na słowa toczyć musiał z mgłą dymu jaką sączył z ust przy każdym oddechu, ciął powietrze rękami, gestem szerokim, pewnym, który podkreślić miał każdą rzuconą replikę. Krążył na przykioskowym chodniku, raczej nie krążył, lecz odbijał się od niewidzialnych ścian, od jednej do drugiej miotał nim gniew, ciskała walka, na ringu, tam gdzie spotykają się Kopińska, Wawelska i Grójecka, z której wyjechałem, lecz kiedyś jeszcze dawniej i bardziej wyjechałem niż teraz. W takiej perspektywie więc go zobaczyłem.  W ciemno-pomarańczowej szybowej tafli wieczoru, okapturzonego boksera kłótni i punkcik ognia raz przy ustach, raz błądzący w przestrzeni,  między jego palcami.
     Lecz wcześniej niż ochocki Papieros był jeszcze jeden, którego też zapamiętałem bardzo wyraźnie, a może to on zapamiętał, lub mógł zapamiętać, mnie.
     Nadjechawszy Alejami od strony Wisły pod Dworzec Centralnym nic więcej ponadto niż to, że po prostu go zobaczyłem. Stał blisko jezdni, bardzo blisko i rozdzieliła nas znowu tylko ona, szyba. Spodnie brązowy sztruks, stary pasek z klamrą z chyba żyrandolowego mosiądzu, koszula w kratę ciemna zieleń i szarości, kurtka czerwono–fioletowa ze srebrem odblasku, torba ciemna i duża, jak na kamerę sprzed dwóch dekad, do jej ramiączka przypięte znaczki, duży, i kilka innych niewyraźnych, policzki i broda zarośnięte gęsto siwizną, usta lekko rozchylone, wzrok gdzieś daleko, skóra jakby smagła, pomarszczona i spalona słońcem, włosy długie, prawie białe, spięte w kuc sięgający niemal za plecy. I jego ręka. Byt zupełnie niezależny od reszty człowieka. Krążąca w przestrzeni razem z jakąś laską, różdżką, powoli przez powietrze. Oto indiański czarownik w warszawskiej soczewce głównego dworca, aorty kraju, kierującej krwinki tętniczej obywatelskości do całego organizmu społeczeństwa. Ciało obce, jakby przeniesione w czasie i przestrzeni od północnoamerykańskich stepów, przez krótki, dziwny przystanek w czas transformacji po absurd i nonsens jego obecności tu i teraz. Pewnie tam daleko różdżka cięła powietrze z tą samą pewnością, co później i aż tu, może to ona go tu przywiodła, otworzyła drogę, którą szaman przyszedł bezwiednie, po coś. I nagle chciałem, bardzo chciałem, żeby te nieobecne oczy przez wirujący w powietrzu kij skierowały się w moje, prześwidrowały szybę i wzrokiem weszły we mnie z całym tym ładunkiem obłędu, jaki siedział w nich tak głęboko, w jaskiniach szaleństwa umysłowej skały rozsądku, aż po mózg, który szóstym zmysłem myśli zbadał, że musi być, że jest zaklinaczem w epicentrum ryczącej, nieświadomej siebie samej, dwumilionowej metropolii, której antyciała powinny go dawno zwalczyć jako element skrajnie obcy, którego świadomość, a może pamięć przeniosły się z bardzo daleka, z nieprzebytej głębi aż pod szybę miejskiego autobusu. Ale nie spojrzał, więc nie wiem i już nigdy nie będę wiedział co krył na dnie oczu, które zasnuł mgłą, nigdy nie zdał sobie sprawy z tego, że czekałem, tak bardzo czekałem za szybą.
     Nie zapomnę ani lotniskowego Dziadka, ani ochockiego Papierosa, ani centralnego Szamana. Ślady rys, które proszą o dotyk, nieznajomość mechanizmów napędzających nieznane. Może po prostu kiedyś wyjdę, stanę się krwią w żyłach miasta, która krąży przez każdy zaułek organizmu, aż odnajdę każdego z nich, na wygnaniu, w sobie, w grobie i dowiem się wszystkiego co chciałbym wiedzieć, ale bałem się zapytać. Oni już się nie bali. Na pewno już się nie boją.

poniedziałek, 13 listopada 2017

ενόπης, albo Elegia na Odejście Poety i Śpiącej

(Enópis)*

dzieli nas drewniane morze
lśni halogenowe słońce
dwa brzegi płaskiego świata
już niczym niepołączeni
Poeta i Śpiąca
Płonąca i ja

czy zawsze było tak zimno
czy wszystko było iluzją
pokarmem fałszu i wiary
prawdą wbrew chwili-teraz
odpowiedzi nie ma
jest cisza i brak

już nie będzie odpowiedzi
na morze pytań i troski
zostały nam tylko żal gniew
i stłumione tym zdumienie
jak trzaśnięcie drzwi przez
ścianę i krzyk

w miękkość i czułość poduszki

*enópis – gr. fałsz

piątek, 15 września 2017

Klasztor

     Z ociekającego złotem kościoła zmurszałe schodki skryte pod niskim, ceglastym stropem prowadziły do klasztornej krypty. Wstąpiliśmy tam.
     Zakonnik tańczył z kostuchą, choć bardziej wyglądał na ślepca prowadzonego przez nią za rękę przez pustkowie. Z bardzo szerokim uśmiechem wskazywała konkretny kierunek, jakby chciała podprowadzić go raptem kilka kroków dalej, on zaś wzbraniał się naiwnym gestem. Potem błysnął na nich flesz. Ktoś spojrzał ciekawym okiem i po chwili się obrócił. Ile czasu, ile jeszcze dziesiątek albo setek lat dłuta błysków takich świateł będą potrzebowały żeby zetrzeć ze ściany krypty dawny fresk?
     Na pewno nie na tyle długo by oni stamtąd zniknęli. Ci, na których Śmierć wskazywała brodatemu ślepcowi. Ściana kości. Pomiędzy cegłami, na piachu i gruzie, zbrązowiałe szczątki kontemplatorów. Za kratkami, szybami – eksponaty. Nie tak dawno na północy mongolskiego stepu odkryto owiniętego w bydlęce skóry buddyjskiego mnicha w pozycji kwiatu lotosu. Wyblakł i zasechł, nic więcej. Nie był martwy, ani nie był żywy, a osadzono go w muzeum w Ułan Bator. Nie było to pierwsze znalezisko tego typu. Twierdzono, że zaszedł bardzo głęboko w siebie, medytował i schodził coraz głębiej. Był bliżej prawdy niż oni? Rozsypane w chaosie resztki rzucone na ceglany gruz przez czas, który pożarł już ich mięso, włosy, ubrania i trumny. Może wcale nie. Byli bardzo blisko nas. I te kości i te skóry, kombinezony duchów, które szukały. Tysiące kilometrów od siebie, i w różnych kierunkach, ale zmierzały w tym samym celu, aż zamknęli je w drewno i ciało. W końcu jednak i one się rozpadną. Rozpadnie się klasztorny mur, rozsypie się ułanbatorskie muzeum, pył po fresku rozwieje północny wiatr, w wilgoci gleby rozłoży się złoto i zostaniemy tylko my i oni w zamarzniętej ziemi, atomy węgla, azotu, tlenu, które pokonały drogę od tygli wewnątrz gwiazd aż po swoje tu i teraz. O ile bliżej siebie i istoty rzeczy. Bez wrodzonej, metafizycznej, apriorycznej godności, bez samookłamywania się i negowania faktów, gdyby te mogły złamać naszą wolę życia, bez złudzenia myślenia i bez niezłamanej nadziei na wieczność.
     Potem wyszliśmy na powierzchnię. I wszyscy zapomnieli o tym co przed chwilą widzieli. 

czwartek, 14 września 2017

Wrzesień

            Uderzała falami czarnej bezgwiezdnej masy o szyby, smagała zewnętrzne ściany domu i wyła. Gdy ucichła wpuściłem ją do środka. Wpełzła przez uchylone okna ciągnąc za sobą chłód i wilgoć, które wspiąwszy się po ścianach wypełniły cały pokój. Rozsiadła się naprzeciw mnie w skórzanym fotelu.
            - Czemu nie śpisz? – spytała.
            - Bo przyszłaś.
            - To każ mi spieprzać.
            - Nie. Ja tak nie robię.
            - I tak bym nie posłuchała. Dałbyś papierosa.
            - Nie palę, wiesz przecież. Ty też nie.
            - I co?
            - Co, co?
            - Ile to już dni?
            - Tydzień.
            - No… Ładnie.
            - Po co pytasz skoro wiesz?
            - Długo tak pociągniesz jeszcze?
            - Wystarczająco.
            - Nie siądziesz? Albo nie rozwalisz się w końcu samochodem o jakieś drzewo?
            - Może. Nawet jeśli to co cię to obchodzi? Z resztą, przestań.
            - Po co prosisz? I tak cię nie posłucham. A obchodzi mnie sporo.
            - Jakoś nie wierzę.
            - Nie musisz wierzyć.
            Wstała i podeszła do szafki. Mokrymi paluchami podniosła chudy tomik i zaczęła go bezmyślnie kartkować.
            - „Ogród w Milanówku, przelot gawronów”… Smutne książki czytasz.
            - Zostaw to.
            - To pewnie przez to.
            - Nie.
            - To przez co?
            - Przez ciebie.
            Podniosła wzrok sponad książki.
            - A co ja ci zrobiłam?
            - Wystarczy, że przychodzisz.
            - Myślałam, że mnie lubisz.
            - Lubię.
            - To czemu…
            - Nie wiem.
            - Wiesz. Nie chcę żebyś zrobił sobie krzywdę.
            - Nie mam na to wpływu. A jak cię nie ma to mam spokój.
            Za oknem samolot z hukiem przesunął się po niebie.
            - Boisz się mnie?
            Milczałem.
            - Tak czy nie?
            - Boję się ciemności.
            - Kiedyś musisz przestać.
            - Samo przejdzie.
            - Albo się zabijesz.
            - Nie mam zamiaru.
            - Na to też nie masz wpływu.
            Odłożyła książkę.
            - Jest wrzesień.
            - No i?
            - Będzie tylko ciemniej.
            - Dam sobie radę.
          Czułem jej wzrok na sobie. Potem podeszła do parapetu i wsparła się o okienną ramę.
            - Wrócę jutro.
            Nie odpowiedziałem.
            - Ale wiesz, że to nie moja wina?
            - Wiem.
            Odeszła. Gdy przyszedł świt, zasnąłem. 

poniedziałek, 4 września 2017

Ćma

     Było późno na tyle, że już było wcześnie, a więc jasno. Jasno to za wiele powiedziane. Był to ten moment nocy, gdy ona już się skończyła, ale świt jeszcze nie nastał. Zza okna wpadało więc światło w barwie ciemnego błękitu zachmurzonego nieba. Wtedy Cię zobaczyłem.
     Gdy ona spokojnie odmierzała swój sen kolejnymi oddechami na moim ramieniu, ja długo się w Ciebie wpatrywałem. Gnałaś do tego co za szybą. Do jedynej jasnej plamy w absolutnej ciemności. Łagodnie obijałaś się o szkło szukając w tej niewidzialnej barierze chociaż chwili wątpliwości, która pozwoli ci się przedostać na jej drugą stronę. Był w Tobie zwyczajny, zwierzęcy upór, ale też niezrozumiały wdzięk. Hipnotyzowały.
     Nie chciałem żebyś się do mnie zbliżyła. Brzydzę się Twoim dotykiem, Twoim i wszystkich twoich sióstr. Lubię obserwować waszą urodę z daleka. Brzydzę się, bo zapewne nie rozumiem, albo moje ciało nie rozumie – pomostu między motylem, a ptakiem.
     Tak czekałem na warcie, bacznie doglądając i nasłuchując każdego trzepotu Twoich aksamitnych skrzydeł na zimnej tafli okna. Nie wiem kiedy zmorzył mnie sen.
     Rano wciąż tam byłaś, śpiąca lub martwa. Przywarta do szyby w niemym oczekiwaniu. Gdy okno w końcu się otwarło po, może, wieczności Twojego oczekiwania, nie odeszłaś. Martwi lub śpiący nie odchodzą dopóki im się na to nie pozwoli. Więc dotknięta dłonią rozstałaś się z lustrem szkła i powoli osunęłaś w gasnącą zieleń letnich traw. Beż pożegnania.  

Plastik

     Polana rwał ogień, w świetle dnia, więc pozbawiony pierwotnej mistyki jakiej nabiera w nocy. Były grube, spopielałe i tworzyły pozór twardości, bo przecież mogły tylko zniknąć pod naciskiem dłoni lub buta i obrócić się w popiół.
  Spadło na nie plastikowe pudełko. Po chwili zaczęło miotać się w oporze wobec ogarniającego je ognia, zwijać się i ciskać. Znikało w sobie coraz głębiej, prażone temperaturą, by w końcu obrócić się w bulgoczącą plamę.
     Polana płonęły dalej.

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Wyspa

     Przepłynąłem jezioro chyba kilkadziesiąt razy. Pośrodku niego była drobna wyspa. Skrawek lasu wynurzony z wody. Z daleka wyglądała jak nietknięta ludzką ręką. Kwintesencja tajemnicy. Nie zapłynąłem na nią choć bardzo chciałem. Może rzeczywiście była dziewicza. Na świecie zostało już tak niewiele białych plam na mapach, tajemnic do odkrycia. Ta mała wyspa pośrodku jeziora pełnego turystów może przypadkiem zapomniana, omijana myślą, że ktoś już na pewno nań był i ją po wielokroć przeszedł, zbadał i zmierzył, pozostała nieodkryta i czeka wciąż na tego kto ją zdobędzie. Nowy świat, którym nie jest. Paradoksalna biała plama w oku antropocyklonu czekająca na zbłąkanego odkrywcę z przypadku.
     Jeziora nie potrafiłem objąć okiem. Było wielkie. Na łupince kajaka walczyłem wietrznego dnia z jego falami i widziałem ogrom. On dziobem przecinał je z zawziętością, toczyłem sobie tą buńczuczno-śmieszną walkę bez celu dla czystego poczucia ekstremy, bardzo oszukańczego i fałszywego, na siłę. Wyglądało jak bardzo szeroka rzeka. Zakręcało, nie widziałem jego końca, jego drugiego, wieńczącego toń, brzegu. Potem spojrzałem na mapę. Wpadało do Śniardw. I one je zjadały. Były mazurskim oceanem. Jeśli z mojej łupiny nie potrafiłem objąć okiem tej drobnej kałuży, to jak wyglądały te czekające za winklem lasu Śniardwy? A one? Pamiętane z mapy Polski w sali od przyrody w przeciętnej podstawówce, zwyczajnej rzeźni-masarni charakterów i osobowości jakich wiele, były kroplą przy morzu, morze zaś stawem przy oceanach. Przestrzeń. Z mojej łupiny pośrodku małego jeziora zacząłem ją czuć. Tak woda zafrapowała lądołaza i włóczykija, który jej się tak rzadko dotykał, a powiodła do takich oczywistych konkluzji. Pewne prawdy warto jednak pomyśleć głośno lub wypowiedzieć na głos, nawet truizmy, aby naprawdę się urzeczywistniły i ucieleśniły. Wyspa zaś stała się ziarnkiem piasku porośniętym zielenią.
     Raz wypłynąłem na nie nocą. To był sam jej środek, niebo było czarne jak smoła, księżyc w pełni trochę prószył swoim wytartym, zamglonym błyskiem, na linii horyzontu bardzo nieśmiało zaczynał płonąć już świt. Tafla była jak lustro z płynnej rtęci. Gęstej, zimnej, która pod wpływem łodzi z wolna się przezeń przedzierającej, zaczynała łopotać i giąć się. Świat był zdublowany bo w pełni i w idealnym swoim kształcie odbity w jeziorze. Odwzorowany perfekcyjnie, zaburzony jednak przez te kołyszące się spod łódki kręgi. Opłynąłem tak wysepkę. Obraz totalnej pustki stał przed naszymi oczami. Z gardła nocy nie wydobywał się nawet oddech wiatru. Wokół tylko terkot spalinowego silnika. Woda powinna go nieść na wiele kilometrów, a ginął tuż za nami, nie potrafił się przedrzeć przez ciemną barierę wokół siebie. Mogłem wtedy popłynąć na wyspę, ale się bałem. Bałem się ciemności. Tego co w niej zobaczę, a może nawet bardziej tego czego nie zobaczę – tego skrawka lądu, który chciałem odkryć, a który pod osłoną nocy, dotknięty stopą, dalej pozostanie tajemnicą o którą udało się tylko otrzeć. Ale zachwyt tylko nad tym co widać jest płytki, nie idzie za nim w istocie nic. Więc żałuję. Zawsze bałem się ciemności. 
    Obiecuję sobie powrót. Tak samo jak zawsze obiecuję sobie, że wrócę do niedoczytanych zdań w książkach, kiedyś do nich wrócę, żeby wybrzmiały w pełni. Wiem jednak, że nigdy tego nie robię. Wolę więc myśleć, że dane mi to było tylko raz. Że doświadczenie nie wróci, bo nie zdążę go, lub nie zdąży się, powtórzyć. Nigdy więc nie wrócę na jezioro i na wyspę. I na zawsze ona zamknie się w tajemnicy. Nieosiągalna mała wyspa na jeziorze rtęci. Jednak jeśli ona jest ziarnkiem piasku, to ja mogę być już tylko pyłkiem kurzu.

sobota, 27 maja 2017

Kalambury

     Lał deszcz, bił o pochyłe szyby, szarość wpraszała się do hotelowego korytarza, a ja siedziałem tam w ich wspomnieniu i grałem w kalambury. Nie byłem niczym więcej jak mglistą, bo z szarości dnia, wizją pamięci, dość wyblakłą i wypłowiałą na tyle, że prawie zapomnianą. Widzę tą chwilę wyraziście.
     Dziewczynka niemo pokazuje czołg. Chwilę temu pokazywała karabin i granaty. Te wybory tak absurdalnie z nią nie licują. Skąd w tej małej, urokliwej główce te maszyny do zabijania? Może telewizor gra w domu za głośno. 
     Dla nich byłem mgnieniem oka bo są dziećmi, zaraz dorosną i zapomną – mały kamyczek na górze wspomnień, na który może natrafi się przypadkiem gdy jaźń mimo woli będzie po tejże górze wędrować – bo akurat spojrzą za okno, mózg zjedna aurę z jakimś dawnym, dziecięcym synapsem i stanę im przed oczami. Dziwnie jest być tylko takim momentem. To jakby podróżować w przeszłość. Niby żyć w tu i teraz, a jednak być przeszłością. Już się nią stałem, bo odjechali. Już nią jestem, bo żyją dalej gdzieś obok, ale wystarczająco daleko, żeby się na siebie nie natknąć. Już od teraz nią będę bowiem pewnie kilkoro zapomniało i nigdy nie przypomną sobie mojego imienia.
     Być tak przelotnym momentem, ale wystarczająco wyrazistym, aby nawet nie stawać się, ale tu i teraz stanowić jedynie wspomnienie. Mam podobne. Ludzi którzy byli na krótką chwilę i znikli. I teraz ja dołączyłem do tego grona zimnych, wyblakłych obrazków bez czucia. 
     Chłopiec pokazuje piłkarza. To dla niego gladiator i bohater. Będzie herosem dzieciństwa jego i tysięcy innych, jemu podobnych, chłopców na całym globie. Wszyscy ci sami, z tego samego szablonu, z tego samego wzorca. Może nikt nigdy nie pokazał mu, że może być inny, jeśli tego chce.
     Tak siedzimy w hotelowym korytarzu i ja wiem, że oni zapomną mnie szybko, a ja nie zapomnę ich nigdy. Gdyby ta chwila miała się zapętlić i stać się już wiecznym, niekończącym się momentem bez początku? Już zawsze deszczowym popołudniem, na hotelowym korytarzu grać w kalambury. Czasami się tego boję. Że system operacyjny kosmosu się zawiesi i w pełnej świadomości zostanę w jakimś momencie mojego życia na zawsze. Dlatego chyba chcę dbać o to, aby możliwie każdy jego moment był choćby w małym stopniu tego warty. 
     Choć wcale nie zależy mi na nich tak bardzo, po prostu będą gdzieś mieszkać w mojej pamięci. Percepcja dojrzałego mózgu zachowa ich obraz, percepcja dziecięcego – pod natłokiem tysięcy innych wspomnień, bodźców, momentów, emocji – zetrze mnie w ich głowach na mało wartościowy wiór zakopany pod kolejnymi warstwami gromadzących się coraz liczniej, z dnia na dzień, doświadczeń. 
     Chłopiec pokazuje coś zabawnego, z teatralną, dziecięcą emfazą. Chce się spodobać. Cieszy go, że inni się śmieją. Łaknie tego, akceptacji, zrozumienia, choć na pozór niewidocznie, to rozpaczliwie ich szuka w oczach innych dzieci. Może jest bardzo samotny, z rozbitej rodziny i pragnie złudzenia bliskości. 
     Tak więc działa pamięć. Jest taka jaka chcemy żeby była, choć tak bardzo poza wolą i elementarną kontrolą. Jedyną prawdą jest teraz – kołyszący się patyk do żaluzji, mucha pod sufitem, zimny, owocowy smak soku, papierowy kwiat na biurku. Nie ma ani przeszłości, bo już do niej doszło i nie istnieje, ani przyszłości bo jeszcze nie nadeszła. Tak się toczy życie w trzech wymiarach, iluzji, prawdy i nadziei. A może tylko iluzji.   

sobota, 20 maja 2017

Starzec

dla D.

    Zdarzyło się to w kamienicy starej, zmurszałej, popadającej w ruinę. Przycupnięta była w cieniu miasta, które przytłaczało, na drobnej uliczce. Skarlała przez lata i zdawała się wstydliwie skrywać przed ryczącym i pędzącym światem na jego uboczu. 
    U wejścia do kamienicy, paszczy bramy szczerbatej obsypującymi się z resztek tynku cegłami, witały łukowate kałuże, przywołujące na myśl wykrzywione w gorzkim, smutnym grymasie usta. Dalej otwierała się studnia podwórka, pustego, zachwaszczonego pod murami budynku. Nie skrzeczały tu nawet wrony, których kolejne pokolenia gdzieś zgubiły w swoich genach wieść o tym, że w szczelinach podwórza wiły swoje gniazda. Było więc cicho. Drzwi do jednej z klatek schodowych były uchylone.
    Na klatce schody były skrzypiące, miejscami pozapadane, ich poręcz w kilku miejscach wręcz zanikła pod zawałą mokrej, drewnianej zgnilizny. Straszyły swą przykrą brzydotą odrapane z tynku paznokciami czasu ściany. Większość drzwi była pouchylana, pourywana, pozapadana, zrezygnowana zdaje się tym, że nic nie kryły bo i po co, nie warto – za nimi zionęły raptem obrośnięte kurzem pustki, która nikogo nie kusiły, nikogo nie przyciągały, ani nikogo nie wzruszały.
    Jedne drzwi jednak, choć równie stare i podniszczone, były zamknięte starannie. Za nimi kryło się niewielkie, jak na warunki kamienicy, mieszkanie. Zegar na ścianie zatrzymały dawno opuszczone przez swych autorów pajęczyny, obrazy przykryła warstwa kurzu, która zakryła ich pierwotne znaczenie, dywanem z pyłu uścielone były wszystkie pomieszczenia. W jednym z nich, w pobliżu wybitego okna, stał fotel. Na fotelu leżała mumia.
    Ciało, sylwetka wyraźnie ludzka, zdawało się być zmumifikowane warstwą kurzu, przygwożdżone do siedziska więzami wieloletnich pajęczyn. Zdawać by się mogło iż była to tylko pusta w środku forma na człowieka. Lekki podmuch wiatru mógłby tą skorupę rozmyć w powietrzu i zatrzeć ostatni ślad pozostawiony przez jej mieszkańca. 
    Wtem ciało drgnęło. Stojące powietrze wprawił w ruch coraz głębszy, narastający oddech. Kurz uniósł się w tuman na wysokości śladu ust. Pajęczyny zaczęły falować. Ciało zaczęło wyraźnie, powoli unosić się z fotela. Z mozołem zaczęły zgrzytać zasiedziałe stawy, chrzęścić stare kości, naciągać się zwiotczałe od bezczynności mięśnie. Sylwetka przygnieciona garbem na plecach z trudem wznosiła się coraz wyżej ponad wytarte płótno siedziska. Ściągnięte w stal napięły się ścięgna rąk na których zaparło się ciało obrawszy za środek ciężkości oparcia fotela. Trwać to mogło eon albo chwilę. W końcu – przebudzony człowiek powstał.
    Garb zaczął powoli się prostować, z razu na raz szybsze ruchy rąk zaczęły zdzierać z ciała pajęczyny i gwałtownie strzepywać kurz. Człowiek postąpił pierwszy krok. Spod jego stopy osunął się na boki puch kurzu zalegającego na podłodze. Z każdym kolejnym krokiem tkanina pyłu rozstępowała się przed coraz pewniej kroczącym przez wnętrze mieszkania ciałem, z niego samego zaś okład starości spływał coraz prędzej. Samo mieszkanie każdą najmniejszą szparką opuszczał kurz, gdy jego lokator powoli kierował się ku wyjściu. Z obrazów spełzywał kurz, z zegarów ulatywały pajęczyny, galaktyki pyłu wirowały w powietrzu szukając dróg ujścia. Same kamieniczne mury zaczęły się zabliźniać. Tynk wdrapywał się po ścianach wracając na swe dawne miejsca, drewno niczym żywe poczęło zrastać się wydawszy zapach świeżej żywicy, farby pąsowiały swymi zbladłymi barwami. Stare ciało zaczęło jędrnieć, w końcu pył zsunął się również z twarzy, którą razem z nim opuszczała pajęczyna zmarszczek. Droga poprzez mieszkanie w którym zagościł jego dawny blask, blask dawnych lamp, łagodne tykanie zegara, barwne i czyste obrazy, zrośnięta i jasna szyba, dobiegała końca. 
    Za klamkę chwycił młody człowiek. Otworzył przed sobą dalszą drogę, wyszedł, zamknąwszy za sobą drzwi – ruszył.

niedziela, 14 maja 2017

Krótka opowieść o powrotach

    Będzie to krótka opowieść o powrotach. Czasem bowiem powracam do mojej Warszawy pojmując ją na nowo.
     Dziwnie czuje się znów wciśnięty w zamkniętą przestrzeń miasta. Gdy już nie budzę się z ptakami i nie oglądam beskidzkiego wschodu słońca. Tak zaznawszy pośród codziennej monotonii oderwania od wszystkiego zdaje sobie sprawę, że częścią serca jestem z innego świata. Tam czuje się lepiej niż tutaj. Ale zaczynam rozumieć, że miasto kocham. Zostawiam tu swoje miejsce i z każdym doń powrotem coraz silniej pojmuję jak bardzo go potrzebuję.
     Chyba zapuszczam korzenie. Nie ucieknę od Warszawy, bo to Dom. I nie chcę uciekać – chcę wracać.

środa, 10 maja 2017

Krótka opowieść o bliznach

    Będzie to krótka opowieść o bliznach. Warszawa bowiem jest nimi porośnięta.
    Zatrzymuję się nad nimi gdy nocami przemierzam ulice. Często zdobią je zeschłe kwiaty, żar zniczy stale je zaognia. Tak po nich kroczymy. Co dzień widzę spieszących się ludzi przekraczających mur getta, krojących pewnym krokiem ścianę dymu i płaczu. Widzę też ludzi mijających rozstrzeliwanych warszawian, wlepiających w zobojętniałych przechodniów pełen niezrozumienia i strachu wzrok. Czasem zobaczę samochody przejeżdżające nad uchylającymi się wejściami kanałów z których spoglądają czujnie uciekinierzy z płonących ulic.
    To chyba miasto duchów. Duchy można zalać betonem i żelazem, ale to ich nie powstrzyma. Przecież dalej tu żyją.

poniedziałek, 8 maja 2017

***

o czym śni kot?
bardzo szybko zapada
w głęboki sen
a potem
słyszę jak lekko chrapie
później
skomle jak małe kocię
o czym on śni?
o swej maleńkości?
o swej codzienności?
o dniu za dniem
takich samych?
zwinięty w kłębek
głęboko w siebie
bezbronny
i kruchy

czwartek, 2 lutego 2017

Krótka opowieść o tożsamości

     Będzie to krótka opowieść o tożsamości. Mój ojciec bowiem był Warszawiakiem.
   Z krwi i kości, jakich dziś mało. Powtarzał mi po wielokroć – „twoja rodzina w Warszawie żyje od siedmiu pokoleń!”. Moi przodkowie osiedlili się więc w stolicy jeszcze za Stanisława Augusta, może wcześniej. On był w Warszawę wrośnięty. Spacerował po Kercelaku i Kole, wspominał przedwojenną Ochotę, wzdychał przy akordeonie Staśka Wielanka. I takiego mnie stworzył. Płaczę na filmach o powstaniu, bezcelowo włóczę się po mieście, oddycham głęboko tym niezdrowym powietrzem. Zaszczepił we mnie tęsknotę za światem w którym nigdy nie żyłem.
     Dlatego zwę się Warszawiakiem. I robię to z dumą.