środa, 30 marca 2016

Raj

Kaczmarskiemu, Gintrowskiemu, Łapińskiemu


  Obudził się obmyty falą ciszy. Wszelkie otaczające go dźwięki zostały w dali, ściągnięte odpływem. On sam, wyrzucony na brzeg innego świata, trzymał zbolałą twarz w piachu. Z trudem przewrócił się z brzucha na plecy. Powoli podniósł powieki. Nieboskłon był pusty i biały. Poczuł ziarnka piasku zgrzytające między zębami.
  Dochodził do siebie bez pośpiechu, niewiele myśląc i jeszcze mniej czując. Gdy chwilę zatrzymał się w refleksji zobaczył, że za nim nie ma nic. Po prostu jest on, step i niebo. Wstał powoli. Powiew chłodu strząsł z niego ziarenka piasku. Step był pusty, bezludny i bezkresny. Ciągnął się po horyzont, na linii którego zaczynał przechodzić w łagodne fale. Wypluł lepki piach z ust.
  Bez zapowiedzi ukłuło go przeświadczenie, którego jeszcze przez chwilę nie rozumiał. Zapomną o nim. Jest i będzie sam. Gdy przyglądał się stepowi nabrzmiewało w nim uczucie bycia porzuconym, zbędnym przedmiotem gdzieś na skrzyżowaniach szlaków.
  Widział w sobie zgliszcza. Nie było miłości, nienawiści, przyjaźni, radości, smutku. Wszystko zostawił gdzieś daleko, zgubił i bardzo powoli zapominał. Spojrzał pod nogi. Dostrzegł przysypane zimnym wiatrem ślady stóp, które otaczały go zewsząd. Cóż z nich, jeśli są tylko śladami. Raz po raz po stepowym piachu z szelestem przemykały bezkształtne strzępy lekkiego materiału. Zaczął iść.
  Szedł bardzo długo. Marsz był tak rozwlekły, że miał wrażenie opasania ziemi sznurem swego tropu. Wędrował przez bezludną, chłodną pustynię po zmierzch, który przywitał go gasnącym, umierającym światłem. Ostatnim spojrzeniem dostrzegł na horyzoncie kształt kłujących gasnące niebo gór.
  Ciemność była nieprzenikniona, on zaś zapadł w głuchy, ciężki sen wycieńczonego. Po długim czasie z ciemności wyłoniła się spokojna, pełna pogody twarz.
  - Szukasz Raju?
  Nie miał siły ani zdolności by odpowiedzieć. Przypatrywał się jedynie oczom przepełnionym rozumem i godnością, rysom szlachetnym, które napawały go pokojem i namiastką ukojenia po przejściu bezkresnej drogi, której początku już nawet nie mógł pomnieć.
  Śnić mógł dniami i nocami, czas rozpierzchł się po stepie i zostawił go samemu sobie, a obudziło go dopiero światło firmamentu. Nie chciał czekać, wstał z oporami i zaczął stawiać kolejne kroki. 
  Wzbierało w nim osamotnienie, które zaczęło go uwierać. Jak dawno nie widział kogoś kogo mógłby chociaż obdarować spojrzeniem czy rozmową? Uznał, że jeśli tak ma być, to może żyć też sam. Jeśli trwa to już tyle, a on idzie dalej, to jest w stanie to przetrwać. Niepokorna myśl o tej niewątpliwej zdolności przybierała coraz wyraźniejszy, wolny kształt. 
  Powoli zaczynał słyszeć słowa. Ślady krótkich szeptów, które napawały go siłą do dalszej drogi. Czuł w nich obietnicę, którą chciał odkryć. Kierował się ku górom czując, że odnajdzie w nich coś czego szuka. Sklepienie po raz kolejny zaczęło ciemnieć. Dostrzegł na nim błyski. Wiedział, że ta noc nie będzie spokojna.
  Wiedział też, że zna już drogę i cel. Na niebo wtoczyły się jednak ciężkie chmury, które po chwili uderzyły go bez opamiętania. Wznosząc tumany kurzu i piachu, które zdawały się być tysiącami kłujących jego skórę igieł, burza targała nim przez swoje zimne wichry.  Nie chciał się ugiąć i szedł dalej, nęcony niewypowiedzianą tajemnicą, w końcu jednak potężna pięść wiatru wgniotła go bez wahania w piach stepu. 
  Obudził się nieco później, ociężały od bólu każdej cząstki ciała. Czuł jednak mus. Niejasny mus, który obiecał mu dojść do zgody z samym sobą. Wstał więc z bolesnym krzykiem na ustach i ruszył cierpiętniczym szlakiem zadając sobie każdym kolejnym krokiem mękę. Jego uszy kłuła ciszy po burzy, która towarzyszyła mu bezgłośnym wyciem. Miał wrażenie, że to dudniący krzyk, że to bezpardonowy atak, a nie cisza, która była dla tego kołaczącego w głowie szaleństwa tylko kamuflażem.
  Czuł jak pierzchnie jego gardło, jak powoli robi się skórzane i twarde. Jak wysychają jego usta i z mozołem obracają się w wiór. Jak marzenie o kropli wody doprowadza go do obłędu. Obiecał sobie, że żadna burza, żadna cisza, ani żadna susza nie zakłócą jego drogi. Nie były tego warte, czuł, że w górach kryje się większa tajemnica niż cokolwiek co mógłby dotknąć, poczuć, albo osiągnąć wcześniej. Czuł, że warto było.
  Jego marsz trwał kolejne eony. Step toczył swój garb, wciąż go zwodząc – za kolejnym końcem horyzontu było widać nowe końce. Step, nabierając coraz poważniejszej świadomości, stawał mu się wrogiem, chciał z nim walczyć, zdawał się przeczuwać, że ktoś rzuca mu wyzwanie, nie ułatwiał mu więc wypełnienia jego szlaku zwodząc go fatamorganą gór, które widział, które były na wyciągnięcie ręki, a wciąż z każdym krokiem zdawały się oddalać, a nie zbliżać. Nie ugiął się, czuł, że każda trudność daje mu jeszcze więcej siły niż mógłby się spodziewać.
  Gdy dotarł u podnóża najpotężniejszej z gór nie mógł uwierzyć. Nie potrafił zliczyć godzin, dni, tygodni, miesięcy czy lat jakie spędził na wędrówce ku niej, a oto jest. Była snem, a teraz stała przed nim, z każdą swą rysą, wyrwą, z tym jaka była i jest. Z pieczołowitością i czcią zaczął ją zdobywać. Skała kłuła i cięła jego skórę, nie chciała pomóc, była dlań oschła, wytarta i nielitościwa. Wspinaczka porównana do wędrówki zdawałaby się być mgnieniem, perłą w koronie, upragnioną, acz zasłużoną, lecz trudniejszą i bardziej gorzką niż każdy krok na bezludnym stepie.
  Szarpnął za kolejną skałę, aby dosięgnąć wierchu. Oto wspiął się. Spojrzał sponad szczytu swej duszy na rozpostarty przez nim obraz nieskończonego stepu, który przemierzył – sam, przeciw wszystkiemu. Nieoczekiwanie, przyglądając się suchemu stepowi, na skraju horyzontu dostrzegł narastająca, płynącą zewsząd falę zieleni. Z każdą chwilą pokrywała ona step coraz gęściej i bujniej, niczym wiosenny sztorm rozlewający życie na każdy skrawek jałowej, piaszczystej ziemi. Obraz ten przepełnił go niewypowiedzianą radością, która z jego serca zaczęła promieniować w każdy skrawek jego zmęczonego, wyschłego, obolałego ciała. Czuł, że odżywa razem z gnającą poprzez step burzą życia. Nie rozumiał, ale czuł pewność, że odpowiedź jest na wyciągnięcie ręki, tak blisko jak nigdy dotąd. Gdy w jego oczach zaczęły stawać łzy, poczuł obecność. Po raz pierwszy od wieczności jak mu się zdawało poczuł, że nie jest sam. I chyba nigdy nie był.  Powoli obejrzał się i zobaczył go – rysy szlachetne, oczy pełne pokoju i ręką wyciągnięta w geście miłości. Tej fundamentalnej, tej z głębi, szczerej i bezgranicznej, która wybaczy wszystko.
  Gdy fala zieleni, wiosenna burza życia, zaczęła wspinać się na ich szczyt, gdy była już blisko niemal jak na wyciągniecie reki, gdy poczuł już zapach trawy, kwiatów i drzew, gdy poczuł w sobie spokojny rytm krwi i myśli, gdy z przestrzeni czasu zobaczył, że to szczyt na który nie wszedł przed nim nikt, bo to szczyt jego, zrozumiał.
  - Witaj. Jesteś w Raju.

poniedziałek, 28 marca 2016

Wieża

To dobrze, kiedy człowiek zawodzi nasze oczekiwania, kiedy nie odpowiada z góry powziętym wyobrażeniom. Typowość to koniec człowieka, to wyrok na niego. Jeżeli nie da się go podciągnąć pod żaden wzorzec, jeżeli nie jest typowy, to znaczy, że spełnia co najmniej połowę wymagań, jakie się stawia człowiekowi. Jest panem samego siebie, zdobył już szczyptę nieśmiertelności – Borys Pasternak

     Wschód słońca wylał swe promienie na czyste niebo i jego jeszcze czystsze lustrzane odbicie w lśniącym srebrem, nieskazitelnym mieście. Wieża spoglądała nań z wysoka, ze swym betonowo-żelazno-szklanym spokojem przystani wszystkich ludzi, bez słów witając kolejny dzień, który wyszedł z wieczności, aby powoli w wieczności zniknąć.
     Blask ześlizgnął się po białych ścianach apartamentu. Siedział w wygodnym fotelu swobodnie, ale ze sztywną szyją, jak zazwyczaj. Był już ubrany i gotowy na promienie, którymi obiecał dać sobie znak. Znowu był gdzieś daleko w sobie. Specyficznym uczuciem można nazwać posiadanie pamięci opiewającej na pięć tysięcy lat. I specyficzną nazwać można zbudowaną przez takową ilość czasu tożsamość.
     Życie z takąż właśnie tożsamością i pamięcią należeć musiało więc do unikalnych doświadczeń. Anirudh-113 zastanawiał się nad tym w umyśle o jakich horyzontach musiała zrodzić się idea zatrzymania dziejów – procesów społecznych, kolei losu, innych diabelstw których jak zwał tak zwał – nie miały znaczenia bowiem przestały istnieć. Zastanawiał się kto czuł się na tyle odpowiedzialny i potężny, aby właśnie wówczas ogłosić: „To szczyt. Czas się zatrzymać”. Kto zamknął czas i życie w Wieży? Horyzont był szeroki, więc wędrował przez meandry i bezludne stepy, tocząc podróż pod swymi powiekami. Gdy docierał po kres sięgał po odpowiedź i rozjaśniała mu ona pamięć. Za ścianą powiek nie było już nic, więc wypływał, aby mleczne błyski spotkały się z zewnątrz i wewnątrz.
     Oto on sam. Ojciec i syn Wieży.
     Ale czy na pewno on?
     Otworzył oczy. Rozejrzał się po pokoju. Z jego ascetycznej łagodności, rozświetlonej wschodzącym słońcem bił spokój. Powoli wstał z fotela i skierował się do bladego, kuchennego aneksu. Zaparzył kawę czternasto milionowy osiemset trzysta dziewięćdziesiąty czwarty raz. Lub piąty. Wypił ją niespiesznie spoglądając przez okno. Przywitał się z Wieżą długim, pełnym uczucia spojrzeniem. Jego matka, kochanka, siostra i córka. Kochał ją i był z niej tak samo dumny każdego dnia. Łagodnie się uśmiechnął.
     Nie zwykł pijać kawy codziennie. Dziś jednak chciał wybrać się na dość długi spacer. Do takowych również nie był przyzwyczajony, mógł sobie przypomnieć sto siedemdziesiąt, może sto osiemdziesiąt tysięcy takich wycieczek. Uznał jednak, że pogody tak przyjemnej jak dziś nie można zmarnować. Wypiwszy kawę zmył filiżankę, włożył płaszcz i wyruszył z domu w niejasnym dla niego samego celu.
     Praca naukowa raczej na co dzień przykuwała go do akademickiego biurka. Z resztą i tak była raptem pasją, bo człowiek o jego pozycji zupełnie nie potrzebował źródła utrzymania. Hobbystycznie więc kontynuował badania naukowe, bawił się – Anirudh-113, najwybitniejszy genetyk w dziejach, najbogatszy mieszkaniec Układu Słonecznego, pan na Wieży.
     Wyszedł z korytarza apartamentowca na osłonecznioną aleję. Spacerował powoli ulicą, zaplótłszy dłonie na plecach. Był niczym artysta, który wciąż i wciąż wracał aby przyjrzeć się swojemu dziełu i westchnąć nad nim – jest idealnie, koniec poprawek. Dlatego lubił obserwować ludzi swobodnie podążających do swych codziennych zajęć, budzących się do kolejnego dnia, lubił spoglądać przez szerokie okna do domostw, gdzie spokojnie płynęło życie. Miasto odżywało, Wieża czuwała. Wszystko na swoim miejscu od pięciu tysięcy lat bez dnia. Zbliżał się jubileusz, który obchodził tylko Anirudh. Mógłby starożytnym zwyczajem zapalić Wieży pięć tysięcy świeczek, ale nie warto było. Nikt inny nie musiał tego robić, a jemu wystarczała jego miłość do iglicy.
     Czasami czuł, że jest Bogiem. Że skonstruował świat na nowo, rzucając wszystkim bóstwom świata wyzwanie. I nikt go nie powstrzymał, gdy pokonał śmierć i wzniósł swój Olimp, Wieżę, na której nie zamieszkał żaden bóg. Byli tylko on i ona.
     Walczył długo, ale udało się. Co prawda jego czwarte, jedenaste i sześćdziesiąte pierwsze ciała zostały kolejno zastrzelone, podpalone i uduszone lecz nie miało to znaczenia. Czuł się męczennikiem sprawy Wieży, bowiem poświęcił dla niej ciało, trzykrotnie! Pozostały to jedynie punkty w jego pamięci, piksele niknące na kolosalnym ekranie świadomości. Jak większość wspomnień. Człowiek mając tysiące lat na przemyślenie swej pozycji, dochodzi do interesujących konkluzji kilkukrotnie, gubiąc je gdzieś po drodze i odkrywając na nowo. Szalona zabawa dla nieśmiertelnego intelektualisty.
     Ulice były jasne i proste. Niegdyś tak wyobrażał sobie przyszłość i taką też ją tchnął. Lubił spojrzeć na cywilizację z boku, z tłumu. Było to dla niego doświadczenie wejścia w idealnie nakręconą maszynę gdzie każdy tryb, śruba, mechanizm ma swoje miejsce, role i czas. Czuł się ziarenkiem piasku, które delikatnym uderzeniem puściwszy maszynę w ruch od czasu do czasu prześlizguje się między jej wnętrznościami.
     Czasami też, dla odmiany, wspinał się na wierch swej Wieży i sięgał po horyzont swego spojrzenia. Morska latarnia pośród idealnego, srebrnego morza. Ecce opus. Słowa były zbędne. Był Bogiem, a Wieża jedyną świątynią.
     Gdy zbliżał się do końca alei, z którego to zaczął spoglądać na spowite promieniami i srebrzystymi refleksami centrum miasta zobaczył Wieżę. Jedyny cud świata, który nie potrzebował ich więcej. Iglica rosnąca pod miastem po horyzont lśniła w blasku słońca jako pomnik-symbol zwycięstwa nad śmiercią. Epicentrum danych, świątynia transfuzji pamięci, macierz ludzkości. Arcydzieło w każdym calu! Kochał ją!
     Na niebie wyrósł eksplozyjny grzyb dymu. Anirudh-113 obserwował go niczym pośpiesznie rosnący kwiat. Nim wciąż sprawny, lecz ospały z lenistwa umysł połączył fakty, było już za późno, bowiem gasł od kuli, która przeszyła jego potylicę na wylot. A więc mimo upływu wieków, licho nie zasnęło. Po raz pierwszy od milenium poczuł żal. Wrócili, nie zrezygnowali, nie pogodzili się, nie dostosowali się. Zaraz zasnę, a obudzi mnie cicha pieśń Wieży, która wyda mi nowe, silne, sto czternaste ciało. Rozprawię się z nimi, zmiotę ich na pył, jak zawsze. Niech tak się stanie moja Wieżo, oto jestem. Kocham dla ciebie umierać. Zostaniemy tylko ty i ja.
     Niczym ospały, tłusty kocur, możni świata zasnęli na swym ciepławym dobrobycie, zapomniawszy w swej machinalnej, schematycznej tożsamości o wartości ryzyka. Lecz siła nie ma skrupułów ani oporów przeciwko szarpnięciu kocura za gruby kark i ciśnięciu nim o twardą podłogę. Wieża pękła. Niczym lustro, powoli osunęła się w kłębie tumanu odłamków po których bezszelestnie prześlizgiwały się słoneczne promienie. Runęła, a ze stygnącej dziury w głowie pierwszego wśród równych powoli sączył się najwybitniejszy umysł w dziejach. Umysł tak potężny, że zdolny do refleksji w obliczu swego błyskawicznego umierania.
     Umierania.
     Umierania.
     Anirudh-113, ostatni Anirudh, ostatnie wcielenie, ostatni zmartwychwstały, pierwszy i ostatni który przeszedł bramami Wieży, ostatnia reinkarnacja, w którą wierzyli jego przodkowie, umierał. Nie umierało ciało, to było naturalne – umierał umysł, który miał być nieśmiertelny. A dał się unicestwić w tak prozaiczny sposób.
     Wieża zniknęła w mgnieniu oka rozbita w szklany pył, a z nią jej ojciec i pierworodny syn w jednej osobie. Znowu chcieli go zabić i tym razem się udało. Uwierzył w to, ale miało nie zdążyć to już do niego dotrzeć.
     Ostatnią refleksją która wypłynęła na jasny, opromieniony bruk była myśl, że z samym sobą, z protoplastą własnego ja, łączyło go tylko jedno – Wieża. Wspólna pamięć, pełna wspomnień tak machinalnych i schematycznych, że zdająca się być mgnieniem oka, a nie pięcioma milleniami, którą w niej ukrył, którą zaklął w jej murach, korytarzach i komnatach. Nie miała więc znaczenia. Wieża umarła. Takie było życie, którym żył. Niewiele warte, jeśli śmiertelne.
     Wiatr rozmył lśniący pył. Jego oczy zgasły.

niedziela, 27 marca 2016

W nieznane

     Samochód powoli zwolnił. Droga, a raczej bezdroże, było opustoszałe. Maszyna lekko skręciła na prawe pobocze i łagodnie zatrzymała się.
     - Idę.
     - Na pewno? Możemy jeszcze kawałek podjechać.
     - Spokojnie, pójdę. A ty zaraz musisz skręcić. Nie fatyguj się dla mnie.
     Wzruszyła brwiami i westchnęła.
     W samochodzie zapanowała cisza, której żadne z nich nie próbowało przerwać przez dłuższą chwilę. W końcu ta, która ciszę zarządziła, sama wypełniła ją mówiąc:
     - Zawsze możesz wrócić.
     On też nie chciał mówić zbyt wiele. Nie lubił pożegnań.
     - Wiem.
     Spojrzał na nią, nieważne po raz który, ważne, że tak, jakby miał spojrzeć po raz ostatni. Wzrokiem pełnym, chciwym, chcącym wyrwać dla pamięci każdy skrawek tej kończącej się właśnie chwili. Nie wytrzymała napięcia i wycedziła z lekką niepewnością:
     - Musisz? Zostań.
     - Muszę. Nie zostanę.
     - Ale, ty… nie wrócisz.
     - Wiem.
    Kosztowało go to wiele, ale uśmiechnął się. Nie mówił więcej. Otworzył drzwi samochodu i powoli wysiadł. Uderzył go powiew świeżego, letniego powietrza. Rozpostarł się przed nim pejzaż obsypanego zbożowym złotem pola i bezkształtny zarys nieodległego lasu na tle błękitnego płótna nieba. Obraz przepełnił go radością, nawet w obliczu tak trudnej chwili. Obejrzał się jeszcze raz, spojrzał na nią i z zupełnej szczerości szeroko się do niej uśmiechnął.
     - Wszystko będzie dobrze.
    Odwzajemniła uśmiech, lecz z nieskrywaną goryczą. Ruszyła. Odprowadził samochód wzrokiem aż do łagodnego zakrętu za kępą drzew.
     Ruszył. Choć czasu miał mało, nie spieszył się. Ostatnie tygodnie pozbawiły go złudzeń, ale dały mu sporo dystansu. Dystansu zdrowego, który czynił życie prostszym i bardziej znośnym. Nawet życie przypartego do ściany.
     Dni i noce zaczęły mijać szybko, ale bez pośpiechu. Następne tygodnie minęły swobodnie, spokojnie, słusznie wiodąc jego stopy po nieprzetartych szlakach. Nie brakło mu sił, bowiem z każdym kolejnym krokiem i z każdym kolejnym zakrętem na swej drodze mijał historie, symbole, pejzaże i znaki, które czyniły go na nowo.
     Czuł się jak pilny uczeń w wielkiej bibliotece, albo jak dziecko dotykiem badające nieznany świat. Czuł się wolny i nowy, choć czas płynął i wiódł go ku kresowi tej szczęśliwej, radosnej drogi.
     Starał się wspominać. Nie wysilał się zbytnio, aby obrazy wciąż wracały. Projekcja trwała nieprzerwanie, wiodąc go ku nowym wnioskom. Wiele słów nie padło, kilka poszło za daleko, liczne gesty nie były potrzebne, a wiele tych niezbędnych nigdy nie zaistniało. Bardzo często przypominał sobie jej twarz. Nie tylko z tej wyciśniętej do granic chwili pożegnania, ale z dziesiątek innych obrazów, tych słodkich i gorzkich, kwaśnych i słonych, które kłębiły się pod jego czaszką. Pozwalał im przez siebie przepływać swobodnie, chwilami rwącym i wzburzonym potokiem, a niekiedy łagodnym, wyciszającym strumieniem, który koił jego zmysły i sycił ducha. Będzie bez niego szczęśliwa, a może szczęśliwsza.
     Nie lubił trwonić sił na walkę o to, co tej walki warte nie było. Nie tłumaczył się przed sobą, nie tłumaczył sobie kolei rzeczy. W jego głowie czasem zadźwięczał banał, że jeśli tak się stało, jeśli do tego doszło to nie mogło być inaczej. I nie czuł się z tym źle, akceptował to z czym przychodził do niego los. Reszta była kwestią wyboru.
     Tamtego dnia dotarł na skraj płaskiej jak stół łąki, dalej zaczynał się las. Czuł w nogach już te dziesiątki kilometrów, które zostawił za sobą. Odkąd wyszedł na szlak mocniej oddychał i głębiej spał, żył bardziej, intensywniej. Tego potrzebował – właśnie poczuć, że żyje. Że jest naprawdę. Po wyrwaniu z miałkiej codzienności to uczucie było uzależniające. Wiedział, że już się od niego nie uwolni. I nie chciał się od niego uwolnić. Nawet nie musiał próbować, bo wiedział, że nie zdąży. Spojrzał ostatni raz za siebie, podparł się swym włóczęgowskim kijem i ruszył – postąpił kolejny krok. Ostatni czy pierwszy?
     Nie powrócił nigdy.

sobota, 26 marca 2016

Menel

Tłum uczniów rozlewał się na ulicę z każdą minutą coraz silniej. Była dość wąska, więc liczna rzesza młodych ludzi zajmowała cały chodnik. Miasto było niewielkie, okolicznych wiosek było wiele, a szkoła średnia raptem jedna.
Wśród młodych ludzi nieoczekiwanie wyróżniła się sylwetka stosunkowo młodego mężczyzny w czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Powoli płynął razem z całą masą uczniów, był jednak wyraźnie odróżniającą się postacią.
Gdy tłum dotarł do głównej alei, zdecydowanie się rozrzedził. Mężczyzna odziany był w płaszcz i sutannę przepasaną czarnym sznurem z czterema grubymi supłami i z niewyraźnie zarysowaną, wąską koloratką. Szedł krokiem dziarskim, pewnym, jego twarz obsypana była szpakowatym, kilkudniowym zarostem, z nosa co kilka chwil zjeżdżały liche, druciane okulary, na jego ramieniu zaś wisiała gustowna, skórzana torba.
Niebo pokrywały ołowiane chmury zimnawego popołudnia. Kierował się przez centrum miasteczka, aby dotrzeć do położonej w południowej jego części parafii. Powoli zbliżał się do dworca autobusowego teraz, w porze ostatnich zakończonych lekcji, wypełnionego po brzegi uczniami pobliskiej szkoły, w której pracował jako katecheta. Młodzież kierowała się busami do swych rodzinnych wsi i pobliskich miasteczek z których przybywała do szkoły średniej, uważanej za jedną z lepszych placówek w okolicy.
Gdy wszedł na teren dworca po raz kolejny, już z oddali, poczuł i zobaczył jego. A raczej nie wprost jego, ale wyraźne zacieśnienie w tłumie. Gdy zbliżył się do owego miejsca już uderzył go odór. Uczniowie otaczali go dużym, szerokim półkolem, z resztą jak niemal co dzień. Menel był mieszkańcem dworca nie od dziś. Ubrany w znoszony, podarty i poplamiony waciak i sparciałe od brudu spodnie dresowe.  Zapuszczony, zarośnięty strupami, cuchnący. Bełkoczący swe pijackie mantry. Grupa chłopców z liceum stanowiąca jedną ze ścian otaczającego menela kordonu głośno zeń szydziła, bez ceregieli narzekając również na zapach roznoszący powietrzu.
Ksiądz widział ten obrazek nie po raz pierwszy. Otoczony kpinami degenerat, śpiący na bruku lub zataczający się w sobie tylko znanym kierunku. Kapłan zazwyczaj, pchany obrzydzeniem, czym prędzej omijał cały spektakl szerokim łukiem i kierował się do swej plebanii. Wiedział, że egzystencję tego człowieka podtrzymują jedynie siostry z niewielkiego zgromadzenia sąsiadującego z dworcem, które otaczały menela i grono kilkorga jemu podobnych swą pieczą. Niekiedy wręcz siłą zaciągały opojów w swe progi, odziewając ich w nowe ubrania, pojąc i karmiąc, aby nazajutrz po raz kolejny wyruszyli na ulice mieściny dalej żebrać i się alkoholizować. Często ksiądz zastanawiał się: jaki jest sens tych jałowych trudów? Co gna zakonnice do otaczania opieką tak zdegenerowanych uliczników? Było to błędne koło, którego nie potrafił pojąć.
Tym razem jednak nie był w stanie z obojętnością minąć tego obrazu i zwolnił aby przyjrzeć się rozgrywającej się scenie. Menel próbował wstać. Ksiądz widział młodych chłopców czekających na swój autobus i coraz głośniej kpiących z bezowocnych trudów degenerata, próbującego wspiąć się na niewysoką ławkę. Bił od niego ciężki, nieznośny odór, przyprawiający kapłana o mdłości. Czuł jednak niezrozumiały dla niego bodziec, który trzymał go przed obrazem tej sytuacji. Nagle, niczym fala gorąca, uderzyło go przemożne poczucie winy. Czemu nigdy wcześniej nie chciał nawet na kilka chwil utrzymać na tym człowieku wzroku? Poczuł wstyd. Nie oczekiwał sam od siebie, że poczucie to popchnie go do tak, zdawać by się mogło, radykalnego kroku.
Nieoczekiwanie ksiądz wkroczył w kordon i zbliżył się do menela. Gdy poczuł narastającą woń jego twarz wykrzywił kwaśny grymas, nie zatrzymał się jednak. Targany wątpliwościami koniec końców zdjął z ramienia swą torbę i położywszy ją na ławce, podparł menela. W tej samej chwili zawołał do chłopców, którzy na widok tej sceny niespodziewanie umilkli:
- Pomóżcie!
  Ci jednak, wbiwszy wzrok w podpieranego przez ich katechetę ulicznika, po chwili odwrócili się i zniknęli w tłumie. Sam ksiądz starał się nie oddychać nazbyt głęboko, aby nie przyprawiać się o mdłości. Degenerat był stosunkowo ciężki, a ponadto osuwając się co chwilę na bruk generował dodatkowy opór. Koniec końców, kapłan wysiliwszy się, z trudem podniósł cuchnącego opoja z bruku i usadowił go na upragnionej przezeń ławce. Ten powoli osunął się nań, spychając księżowską torbę na chodnik. Katecheta poprawił okulary, podniósłszy torbę założył ją na ramię i ruszył dalej przed siebie. Na krótką chwilę obejrzał się jeszcze przez ramię i zostawił zasypiającego menela na dworcowej ławce.
Próby otrzepania sutanny i płaszcza spełzły na niczym. Nawet po tak krótkim kontakcie nasiąkły ciężkim, menelskim odorem. Po powrocie na plebanię, szczęśliwie nie natknąwszy się na żadnego z trzech współbraci, skierował się do łazienki z pralką, do której z pośpiechem cisnął płaszcz i sutannę. Po nastawieniu pralki powoli skierował się do swego pokoju, czując wciąż unoszący się w łazience i na korytarzu odór lumpa.
Powoli minął swe drzwi, odłożył torbę na krzesło, kapelusz na biurko i nie zapaliwszy światła usiadł w szarawym półmroku zbliżającego się zmierzchu na swoim łóżku. Przeczesał szpakowate włosy i nieśpiesznie ukrył twarz w dłoniach.
Tego popołudnia po raz pierwszy od bardzo dawna płakał. Długo, ciężkimi, duszącymi sumienie łzami.