czwartek, 13 października 2016

1029

Zgodnie z danymi Głównego Urzędu Statystycznego z 2012 r., w Polsce codziennie umiera średnio 1029 osób (Tablice trwania życia 1990-2012).

Człowiek dobrze wychowany chętnie żyje i chętnie umiera – Jan Twardowski

  3:14.
   O tej porze niebo zdawało się być najciemniejsze. Głęboka czerń, niemal namacalna toń na tle której powoli toczyły się chmury z ołowiowego puchu. Rzucił po sklepieniu krótkim spojrzeniem, głęboko westchnął wzbudzając wokół siebie gęsty opar i odgarnąwszy kępę traw łaskoczących go w policzek podczołgał się nieco dalej. Dobiegł go warkot silnika. Poczuł zimny, niemal elektryczny dreszcz pędzący przez cały kręgosłup. Promieniował on kującym mrowieniem po całych plecach. Jego czoło spotniało, a serce gwałtownie przyśpieszyło. Gdy nieopodal usłyszał komendę: „Teraz!” gwałtownie podniósł się z wycelowanym karabinem i zobaczywszy samochód z odległości kilku metrów głośno krzyknął:
  - Stać! Str…
  Kolejne słowo uwięzło w jego gardle niemym wykrzyknikiem razem z kulą w piersi, która z prędkością błyskawicy uderzyła weń wprost z pistoletu wyłonionego zza opuszczonej, samochodowej szyby. Upadł na polanę pośród kanonady pocisków ostrzeliwujących samochód. Strzał był celny, gasł bardzo szybko.
  Nim podbiegł do niego jeden z towarzyszy był nieżywy.

  7:06.
  Zmarszczony nos w sposób intrygujący współgrał z figlarnymi oczami biegnącymi po zgrabnie zapisanych linijkach dużego zeszytu. Skupienie co i rusz wpadało w rozluźnienie i vice versa. Pochłonięta lekturą nie zwracała uwagi na tętniący wokół szum i zgrzyt autobusowego silnika w bliskości którego zajęła miejsce w środku komunikacji. Nieoczekiwanie z jej owiniętych w jasne rękawiczki dłoni wyłonił się długopis, którym szybko naskrobała coś na białych, pokratkowanych kartach.
  Chłodny poranek zmienił się w duszny piekarnik współtworzony przez dziesiątki osób ściśniętych na pokładzie miejskiego niskopodłogowca. Szarość przełamywały czerwone, zziębnięte nosy, czerwone, zaciśnięte pętle krawatów i jej czerwony, niedbale spływający z ramion szalik.
  Być może ktoś się jej przyglądał gdy kawałki grubego, zaparowanego szkła spadły na jej piersi i kolana po gwałtownym zerwaniu się z asfaltu jezdni autobusu stratowanego przez ciężarówkę z zepsutymi hamulcami. Szklane okruchy uniosły się do góry gwoli grawitacji po pełnym obrocie autobusowego cielska. Jej zgrabna, smukła szyja w gwałtownym uderzeniu o sufit wydała pełne protestu chrupnięcie.
  W jej figlarnych oczach, mimo ich niewątpliwej martwości, dalej zdawały się mieszkać drobne iskierki światła i błękitnego pyłu.

11:31.
  Życie z tykającą bombą zegarową w głowie należało do jego powszedniości. Tykanie w trakcie snu,  tykanie w trakcie herbaty, tykanie pod prysznicem, tykanie podczas rozmów. Tykanie tak miarowe i tak oczywiste, że przez zdradziecką podświadomość przykrywane kocem innych dźwięków i doznań w ogóle, usypiające czujność i zdejmujące wartę świadomości czekania na to co nieuchronne.
  Suma sumarum – po cóż tą wartę wystawiać? Co ma być to będzie. Budzenie przezeń co i rusz świadomości o koniecznym czekaniu z czasem coraz bardziej parciało w jego wyobraźni by w końcu zupełnie się wytrzeć tym samym torując drogę do pojednania ze spodziewanym gościem, który obiecał wpaść, ale zwyczajnie nie dał znać o której.
  Głośno kaszlnął, podziękował, ujął plastikową siatkę w dłoń i ruszył drobną uliczką drobnego miastka w kierunku drobnego samochodu. Spokój i ułuda izolacji były tym czego szukał i znalazł.
  Gdy gmerał przy zamku auta próbując pordzewiałym kluczykiem otworzyć zacinające się drzwi poczuł niewiele, raptem ukłucie. Po ukłuciu nastąpił krótki lot i szybki upadek na bruk z głośnym pacnięciem. Strumyk krwi spłynął z jego ust przechodząc w drobną kałużkę u podstawy przypartego do chodnikowej płyty policzka.
  Podobnie jak z zapadaniem w sen – bezszelestnie i samemu nie zauważywszy tego momentu osunął się w nic.

  15:43.
  Przygotował scenę na pierwszy i ostatni pokaz swojego spektaklu. Oświetlenie szarawe, ponure, dość banalna scenografia ze skrzypiącym drewnianym krzesłem.
  Postąpił kilka kroków po skrzypiących deskach poddasza i przyjrzał się obrazowi z szerszej perspektywy. Nie było to do końca to co planował, lecz pytanie czy cokolwiek takim było. Poczuł ni to żal, ni to gniew na to, że nawet ten obrazek nie jest po jego myśli. Po chwili jednak rozluźnił się i uznał, że mimo wszystko jest w porządku.
  Piętnasta. Godzina chrystusowa! Symbol, kolejny i ostatni, który dostrzegł. Po chwili, powoli i z godnością skierował swój krok ku krzesełku na które moment później wspiął się zdecydowanym susem.
  Coraz bardziej przepełniony spokojem zarzucił pętlę na swoją szyję i bez dłuższego ociągania rozhuśtał skrzypiące krzesełko, które po chwili przewróciło się pozostawiając jego stopy w powietrzu.
  Lekko zadrżał i po chwili kołysał się już w swoim powolnym tańcu, który jeszcze długo poruszał jego stygnącym ciałem niczym czas wahadłem zegara.

  19:22.
  Tłum oczekiwał go już od dłuższego czasu. Mimo tego iż już zmierzchało, pogoda również nie dopisywała, możliwość spotkania go twarzą w twarz zgromadziła dość dużą grupę, dwustu, może dwustu pięćdziesięciu osób.
  Gdy wysiadł z samochodu tłumek przywitał go okrzykami i brawami. Zbliżył się do ludzi aby ze, zdawać się mogło, szczerym uśmiechem na ustach począć ściskach zziębnięte dłonie, wymieniać uśmiechy, powitania i króciutkie rozmowy. Bardzo lubował się w takich spontanicznych spotkaniach i zwykł szukać możliwości przywitania się i chociaż krótkiej wymiany zdań z możliwie największą liczbą osób.
  Tym razem było jednak inaczej niż zwykle. Gdy witał się z kobietą w średnim wieku nieoczekiwanie z tłumu wyskoczył nań mężczyzna z lśniącym w świetle latarni nożem w ręku. Dopadł go i szybkimi ciosami kilkukrotnie zatopił ostrze w jego klatce piersiowej. Nim rosły ochroniarz obezwładnił napastnika, kałuża krwi rozlała się wokół zaatakowanego.
  Tłum po kilku okrzykach zastygł w przerażeniu przyglądając się obrazowi drugiego ochroniarza schylającego się i sprawdzającego dwoma palcami puls na jego szyi. Ciosów było raptem kilka, ale były celne i głębokie. Wystarczyły.
  Na czarnej koszuli wyłaniającej się spod czarnych płaszcza i marynarki rosła coraz większa mokra plama o barwie jeszcze ciemniejszej, przepastnej toni.

  23:54.
  Trzask drwa w kominku opływał uszy i całe ciało razem z ciepłem. Staruszka mimo wszystkich zadr uśmiechała się do ognia wpatrując się w jego skaczące jęzory.
  Długo to wszystko trwało. I dużo się na wszystko napatrzyła. Mimo bólu i całej ciernistej ścieżki, pełnej zwodniczych zaułków i zmylonych dróg, była szczęśliwa. Mogła wszystko zostawić już za sobą.
  Ogień tętnił silnie i wesoło. Napawał optymizmem i przywoływał wszystkie wspomnienia, zwłaszcza te, które wiązały się z nim samym. Bo przywodził wspomnienia przede wszystkim dobre. Dużo dobrego zdarzyło się przy blasku wielu ognisk i świec.
  Mimo, że ogień płonął żywo, ona gasła popadając w sen. Czuła jak spada weń bardzo głęboko, sięgając oddechami do zakamarków płuc, z każdym westchnieniem wchodząc coraz dalej i dalej. Po dłuższej chwili, dość błogiej, spokojnej, już spała.
  Nie obudziła się już nigdy.