czwartek, 16 listopada 2017

Dziadek, Papieros, Szaman

         Czasem ich spotykałem.
    Jak my jechał z lotniska, w szarym garniturze, elegancko, dziadek dziarski, staruszkowaty, ale mający w sobie jakąś żylastą energię, którą tętnił, gdy wertował autobusowych współpasażerów bardzo wyłupiastymi oczami. A potem zaczął coś krzyczeć i wył. To było bardzo dawno temu i nie wiem czy żyje i dalej krąży po Żwirki i Wigury by surowo, zapluwając się i w słowach zupełnie, w każdym calu odklejonych od rzeczywistości, ganić i strofować zdążających z lotniskowych terminali w sieć warszawskich ulic tą zielono-betonową arterią. Mgnienie, a nigdy go nie zapomnę, bo był pierwszym takim człowiekiem, którego kiedykolwiek spotkałem, jako dziecko wertując go podszytym lękiem spojrzeniem zza szyby, bo taki był układ siedzeń w pojeździe.
     I o nim mi przypomnieli oni dwaj, natknięci blisko w czasie, ale tożsamo, z okna autobusu – znowu, jak z jego wnętrza lotniskowy Dziadek.
     Był napięty dyskutant, tlący się papieros i tykający jak zegar krok. Zażartą bitwę na słowa toczyć musiał z mgłą dymu jaką sączył z ust przy każdym oddechu, ciął powietrze rękami, gestem szerokim, pewnym, który podkreślić miał każdą rzuconą replikę. Krążył na przykioskowym chodniku, raczej nie krążył, lecz odbijał się od niewidzialnych ścian, od jednej do drugiej miotał nim gniew, ciskała walka, na ringu, tam gdzie spotykają się Kopińska, Wawelska i Grójecka, z której wyjechałem, lecz kiedyś jeszcze dawniej i bardziej wyjechałem niż teraz. W takiej perspektywie więc go zobaczyłem.  W ciemno-pomarańczowej szybowej tafli wieczoru, okapturzonego boksera kłótni i punkcik ognia raz przy ustach, raz błądzący w przestrzeni,  między jego palcami.
     Lecz wcześniej niż ochocki Papieros był jeszcze jeden, którego też zapamiętałem bardzo wyraźnie, a może to on zapamiętał, lub mógł zapamiętać, mnie.
     Nadjechawszy Alejami od strony Wisły pod Dworzec Centralnym nic więcej ponadto niż to, że po prostu go zobaczyłem. Stał blisko jezdni, bardzo blisko i rozdzieliła nas znowu tylko ona, szyba. Spodnie brązowy sztruks, stary pasek z klamrą z chyba żyrandolowego mosiądzu, koszula w kratę ciemna zieleń i szarości, kurtka czerwono–fioletowa ze srebrem odblasku, torba ciemna i duża, jak na kamerę sprzed dwóch dekad, do jej ramiączka przypięte znaczki, duży, i kilka innych niewyraźnych, policzki i broda zarośnięte gęsto siwizną, usta lekko rozchylone, wzrok gdzieś daleko, skóra jakby smagła, pomarszczona i spalona słońcem, włosy długie, prawie białe, spięte w kuc sięgający niemal za plecy. I jego ręka. Byt zupełnie niezależny od reszty człowieka. Krążąca w przestrzeni razem z jakąś laską, różdżką, powoli przez powietrze. Oto indiański czarownik w warszawskiej soczewce głównego dworca, aorty kraju, kierującej krwinki tętniczej obywatelskości do całego organizmu społeczeństwa. Ciało obce, jakby przeniesione w czasie i przestrzeni od północnoamerykańskich stepów, przez krótki, dziwny przystanek w czas transformacji po absurd i nonsens jego obecności tu i teraz. Pewnie tam daleko różdżka cięła powietrze z tą samą pewnością, co później i aż tu, może to ona go tu przywiodła, otworzyła drogę, którą szaman przyszedł bezwiednie, po coś. I nagle chciałem, bardzo chciałem, żeby te nieobecne oczy przez wirujący w powietrzu kij skierowały się w moje, prześwidrowały szybę i wzrokiem weszły we mnie z całym tym ładunkiem obłędu, jaki siedział w nich tak głęboko, w jaskiniach szaleństwa umysłowej skały rozsądku, aż po mózg, który szóstym zmysłem myśli zbadał, że musi być, że jest zaklinaczem w epicentrum ryczącej, nieświadomej siebie samej, dwumilionowej metropolii, której antyciała powinny go dawno zwalczyć jako element skrajnie obcy, którego świadomość, a może pamięć przeniosły się z bardzo daleka, z nieprzebytej głębi aż pod szybę miejskiego autobusu. Ale nie spojrzał, więc nie wiem i już nigdy nie będę wiedział co krył na dnie oczu, które zasnuł mgłą, nigdy nie zdał sobie sprawy z tego, że czekałem, tak bardzo czekałem za szybą.
     Nie zapomnę ani lotniskowego Dziadka, ani ochockiego Papierosa, ani centralnego Szamana. Ślady rys, które proszą o dotyk, nieznajomość mechanizmów napędzających nieznane. Może po prostu kiedyś wyjdę, stanę się krwią w żyłach miasta, która krąży przez każdy zaułek organizmu, aż odnajdę każdego z nich, na wygnaniu, w sobie, w grobie i dowiem się wszystkiego co chciałbym wiedzieć, ale bałem się zapytać. Oni już się nie bali. Na pewno już się nie boją.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz