sobota, 10 lutego 2018

Śnieg

     Wieś była prawie pusta. Tylko jeszcze pod chyżą siedział staruszek i się przyglądał. I kilka psów się szwendało. I szła tą jedną wsiową uliczką donikąd, bo i dokąd da się nią dojść, trójka dzieciaków, dwóch chłopców i dziewczyna, z energetykami i papierosami. I stała cerkiew w śniegu, zamknięta jak wszystkie cerkwie, i obok niej leżał przycerkiewny cmentarzyk pod metrem puchu z którego wyzierały tylko anonimowe kamienne krzyże, bo żadna ludzka stopa na nim ostatnimi czasy nie stanęła. I pan ze sztucznym, wiecznie otwartym i wybałuszonym okiem szukał kota, który mu kawałek dalej uciekł. I na skraju drogi siedziało pięć szczeniaków i nas obłaziły gdy podeszliśmy. I stała drewniana kaplica, cerkiewnopodobna, a obok niej jakiś samozwańczy dom rekolekcyjny z wielką ikoną brodatego świętego na przedzie, męskimi butami i psią michą wypełnionymi śniegiem na ganku, no i cudaczną konstrukcją z blachy z wyrżniętym weń obrysem Jezusa z rękami rozłożonymi jak na krzyżu, która z daleka wyglądała jak szary, brudny dywan z wyciętą, chrystusokształtną dziurą. Tak więc wieś była prawie pusta, nic się nie działo i była cisza.
     A żeby powiedzieć o ciszy najlepiej nie mówić. Wyjść daleko, stanąć i nie słuchać. Nie słyszeć. Wszystko pod białą kołdrą i zero istnienia, a jeśli już to istnienie, które się zwija, nie rozwija, bo przecież więcej w tej ciszy, gdzie zaskakuje nawet odległy i nieśmiały śpiew ptaka, echa śmierci niż życia. Ale wkrótce już życie, może za dzień, tydzień, albo miesiąc, wypłynie z gnicia i rozkładu, będzie tu wielki spektakl. Teraz jednak śnieg wyraźnie skrzypiał i chrzęścił pod podeszwami skórzanych butów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz