sobota, 26 marca 2016

Menel

Tłum uczniów rozlewał się na ulicę z każdą minutą coraz silniej. Była dość wąska, więc liczna rzesza młodych ludzi zajmowała cały chodnik. Miasto było niewielkie, okolicznych wiosek było wiele, a szkoła średnia raptem jedna.
Wśród młodych ludzi nieoczekiwanie wyróżniła się sylwetka stosunkowo młodego mężczyzny w czarnym kapeluszu z szerokim rondem. Powoli płynął razem z całą masą uczniów, był jednak wyraźnie odróżniającą się postacią.
Gdy tłum dotarł do głównej alei, zdecydowanie się rozrzedził. Mężczyzna odziany był w płaszcz i sutannę przepasaną czarnym sznurem z czterema grubymi supłami i z niewyraźnie zarysowaną, wąską koloratką. Szedł krokiem dziarskim, pewnym, jego twarz obsypana była szpakowatym, kilkudniowym zarostem, z nosa co kilka chwil zjeżdżały liche, druciane okulary, na jego ramieniu zaś wisiała gustowna, skórzana torba.
Niebo pokrywały ołowiane chmury zimnawego popołudnia. Kierował się przez centrum miasteczka, aby dotrzeć do położonej w południowej jego części parafii. Powoli zbliżał się do dworca autobusowego teraz, w porze ostatnich zakończonych lekcji, wypełnionego po brzegi uczniami pobliskiej szkoły, w której pracował jako katecheta. Młodzież kierowała się busami do swych rodzinnych wsi i pobliskich miasteczek z których przybywała do szkoły średniej, uważanej za jedną z lepszych placówek w okolicy.
Gdy wszedł na teren dworca po raz kolejny, już z oddali, poczuł i zobaczył jego. A raczej nie wprost jego, ale wyraźne zacieśnienie w tłumie. Gdy zbliżył się do owego miejsca już uderzył go odór. Uczniowie otaczali go dużym, szerokim półkolem, z resztą jak niemal co dzień. Menel był mieszkańcem dworca nie od dziś. Ubrany w znoszony, podarty i poplamiony waciak i sparciałe od brudu spodnie dresowe.  Zapuszczony, zarośnięty strupami, cuchnący. Bełkoczący swe pijackie mantry. Grupa chłopców z liceum stanowiąca jedną ze ścian otaczającego menela kordonu głośno zeń szydziła, bez ceregieli narzekając również na zapach roznoszący powietrzu.
Ksiądz widział ten obrazek nie po raz pierwszy. Otoczony kpinami degenerat, śpiący na bruku lub zataczający się w sobie tylko znanym kierunku. Kapłan zazwyczaj, pchany obrzydzeniem, czym prędzej omijał cały spektakl szerokim łukiem i kierował się do swej plebanii. Wiedział, że egzystencję tego człowieka podtrzymują jedynie siostry z niewielkiego zgromadzenia sąsiadującego z dworcem, które otaczały menela i grono kilkorga jemu podobnych swą pieczą. Niekiedy wręcz siłą zaciągały opojów w swe progi, odziewając ich w nowe ubrania, pojąc i karmiąc, aby nazajutrz po raz kolejny wyruszyli na ulice mieściny dalej żebrać i się alkoholizować. Często ksiądz zastanawiał się: jaki jest sens tych jałowych trudów? Co gna zakonnice do otaczania opieką tak zdegenerowanych uliczników? Było to błędne koło, którego nie potrafił pojąć.
Tym razem jednak nie był w stanie z obojętnością minąć tego obrazu i zwolnił aby przyjrzeć się rozgrywającej się scenie. Menel próbował wstać. Ksiądz widział młodych chłopców czekających na swój autobus i coraz głośniej kpiących z bezowocnych trudów degenerata, próbującego wspiąć się na niewysoką ławkę. Bił od niego ciężki, nieznośny odór, przyprawiający kapłana o mdłości. Czuł jednak niezrozumiały dla niego bodziec, który trzymał go przed obrazem tej sytuacji. Nagle, niczym fala gorąca, uderzyło go przemożne poczucie winy. Czemu nigdy wcześniej nie chciał nawet na kilka chwil utrzymać na tym człowieku wzroku? Poczuł wstyd. Nie oczekiwał sam od siebie, że poczucie to popchnie go do tak, zdawać by się mogło, radykalnego kroku.
Nieoczekiwanie ksiądz wkroczył w kordon i zbliżył się do menela. Gdy poczuł narastającą woń jego twarz wykrzywił kwaśny grymas, nie zatrzymał się jednak. Targany wątpliwościami koniec końców zdjął z ramienia swą torbę i położywszy ją na ławce, podparł menela. W tej samej chwili zawołał do chłopców, którzy na widok tej sceny niespodziewanie umilkli:
- Pomóżcie!
  Ci jednak, wbiwszy wzrok w podpieranego przez ich katechetę ulicznika, po chwili odwrócili się i zniknęli w tłumie. Sam ksiądz starał się nie oddychać nazbyt głęboko, aby nie przyprawiać się o mdłości. Degenerat był stosunkowo ciężki, a ponadto osuwając się co chwilę na bruk generował dodatkowy opór. Koniec końców, kapłan wysiliwszy się, z trudem podniósł cuchnącego opoja z bruku i usadowił go na upragnionej przezeń ławce. Ten powoli osunął się nań, spychając księżowską torbę na chodnik. Katecheta poprawił okulary, podniósłszy torbę założył ją na ramię i ruszył dalej przed siebie. Na krótką chwilę obejrzał się jeszcze przez ramię i zostawił zasypiającego menela na dworcowej ławce.
Próby otrzepania sutanny i płaszcza spełzły na niczym. Nawet po tak krótkim kontakcie nasiąkły ciężkim, menelskim odorem. Po powrocie na plebanię, szczęśliwie nie natknąwszy się na żadnego z trzech współbraci, skierował się do łazienki z pralką, do której z pośpiechem cisnął płaszcz i sutannę. Po nastawieniu pralki powoli skierował się do swego pokoju, czując wciąż unoszący się w łazience i na korytarzu odór lumpa.
Powoli minął swe drzwi, odłożył torbę na krzesło, kapelusz na biurko i nie zapaliwszy światła usiadł w szarawym półmroku zbliżającego się zmierzchu na swoim łóżku. Przeczesał szpakowate włosy i nieśpiesznie ukrył twarz w dłoniach.
Tego popołudnia po raz pierwszy od bardzo dawna płakał. Długo, ciężkimi, duszącymi sumienie łzami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz