środa, 30 marca 2016

Raj

Kaczmarskiemu, Gintrowskiemu, Łapińskiemu


  Obudził się obmyty falą ciszy. Wszelkie otaczające go dźwięki zostały w dali, ściągnięte odpływem. On sam, wyrzucony na brzeg innego świata, trzymał zbolałą twarz w piachu. Z trudem przewrócił się z brzucha na plecy. Powoli podniósł powieki. Nieboskłon był pusty i biały. Poczuł ziarnka piasku zgrzytające między zębami.
  Dochodził do siebie bez pośpiechu, niewiele myśląc i jeszcze mniej czując. Gdy chwilę zatrzymał się w refleksji zobaczył, że za nim nie ma nic. Po prostu jest on, step i niebo. Wstał powoli. Powiew chłodu strząsł z niego ziarenka piasku. Step był pusty, bezludny i bezkresny. Ciągnął się po horyzont, na linii którego zaczynał przechodzić w łagodne fale. Wypluł lepki piach z ust.
  Bez zapowiedzi ukłuło go przeświadczenie, którego jeszcze przez chwilę nie rozumiał. Zapomną o nim. Jest i będzie sam. Gdy przyglądał się stepowi nabrzmiewało w nim uczucie bycia porzuconym, zbędnym przedmiotem gdzieś na skrzyżowaniach szlaków.
  Widział w sobie zgliszcza. Nie było miłości, nienawiści, przyjaźni, radości, smutku. Wszystko zostawił gdzieś daleko, zgubił i bardzo powoli zapominał. Spojrzał pod nogi. Dostrzegł przysypane zimnym wiatrem ślady stóp, które otaczały go zewsząd. Cóż z nich, jeśli są tylko śladami. Raz po raz po stepowym piachu z szelestem przemykały bezkształtne strzępy lekkiego materiału. Zaczął iść.
  Szedł bardzo długo. Marsz był tak rozwlekły, że miał wrażenie opasania ziemi sznurem swego tropu. Wędrował przez bezludną, chłodną pustynię po zmierzch, który przywitał go gasnącym, umierającym światłem. Ostatnim spojrzeniem dostrzegł na horyzoncie kształt kłujących gasnące niebo gór.
  Ciemność była nieprzenikniona, on zaś zapadł w głuchy, ciężki sen wycieńczonego. Po długim czasie z ciemności wyłoniła się spokojna, pełna pogody twarz.
  - Szukasz Raju?
  Nie miał siły ani zdolności by odpowiedzieć. Przypatrywał się jedynie oczom przepełnionym rozumem i godnością, rysom szlachetnym, które napawały go pokojem i namiastką ukojenia po przejściu bezkresnej drogi, której początku już nawet nie mógł pomnieć.
  Śnić mógł dniami i nocami, czas rozpierzchł się po stepie i zostawił go samemu sobie, a obudziło go dopiero światło firmamentu. Nie chciał czekać, wstał z oporami i zaczął stawiać kolejne kroki. 
  Wzbierało w nim osamotnienie, które zaczęło go uwierać. Jak dawno nie widział kogoś kogo mógłby chociaż obdarować spojrzeniem czy rozmową? Uznał, że jeśli tak ma być, to może żyć też sam. Jeśli trwa to już tyle, a on idzie dalej, to jest w stanie to przetrwać. Niepokorna myśl o tej niewątpliwej zdolności przybierała coraz wyraźniejszy, wolny kształt. 
  Powoli zaczynał słyszeć słowa. Ślady krótkich szeptów, które napawały go siłą do dalszej drogi. Czuł w nich obietnicę, którą chciał odkryć. Kierował się ku górom czując, że odnajdzie w nich coś czego szuka. Sklepienie po raz kolejny zaczęło ciemnieć. Dostrzegł na nim błyski. Wiedział, że ta noc nie będzie spokojna.
  Wiedział też, że zna już drogę i cel. Na niebo wtoczyły się jednak ciężkie chmury, które po chwili uderzyły go bez opamiętania. Wznosząc tumany kurzu i piachu, które zdawały się być tysiącami kłujących jego skórę igieł, burza targała nim przez swoje zimne wichry.  Nie chciał się ugiąć i szedł dalej, nęcony niewypowiedzianą tajemnicą, w końcu jednak potężna pięść wiatru wgniotła go bez wahania w piach stepu. 
  Obudził się nieco później, ociężały od bólu każdej cząstki ciała. Czuł jednak mus. Niejasny mus, który obiecał mu dojść do zgody z samym sobą. Wstał więc z bolesnym krzykiem na ustach i ruszył cierpiętniczym szlakiem zadając sobie każdym kolejnym krokiem mękę. Jego uszy kłuła ciszy po burzy, która towarzyszyła mu bezgłośnym wyciem. Miał wrażenie, że to dudniący krzyk, że to bezpardonowy atak, a nie cisza, która była dla tego kołaczącego w głowie szaleństwa tylko kamuflażem.
  Czuł jak pierzchnie jego gardło, jak powoli robi się skórzane i twarde. Jak wysychają jego usta i z mozołem obracają się w wiór. Jak marzenie o kropli wody doprowadza go do obłędu. Obiecał sobie, że żadna burza, żadna cisza, ani żadna susza nie zakłócą jego drogi. Nie były tego warte, czuł, że w górach kryje się większa tajemnica niż cokolwiek co mógłby dotknąć, poczuć, albo osiągnąć wcześniej. Czuł, że warto było.
  Jego marsz trwał kolejne eony. Step toczył swój garb, wciąż go zwodząc – za kolejnym końcem horyzontu było widać nowe końce. Step, nabierając coraz poważniejszej świadomości, stawał mu się wrogiem, chciał z nim walczyć, zdawał się przeczuwać, że ktoś rzuca mu wyzwanie, nie ułatwiał mu więc wypełnienia jego szlaku zwodząc go fatamorganą gór, które widział, które były na wyciągnięcie ręki, a wciąż z każdym krokiem zdawały się oddalać, a nie zbliżać. Nie ugiął się, czuł, że każda trudność daje mu jeszcze więcej siły niż mógłby się spodziewać.
  Gdy dotarł u podnóża najpotężniejszej z gór nie mógł uwierzyć. Nie potrafił zliczyć godzin, dni, tygodni, miesięcy czy lat jakie spędził na wędrówce ku niej, a oto jest. Była snem, a teraz stała przed nim, z każdą swą rysą, wyrwą, z tym jaka była i jest. Z pieczołowitością i czcią zaczął ją zdobywać. Skała kłuła i cięła jego skórę, nie chciała pomóc, była dlań oschła, wytarta i nielitościwa. Wspinaczka porównana do wędrówki zdawałaby się być mgnieniem, perłą w koronie, upragnioną, acz zasłużoną, lecz trudniejszą i bardziej gorzką niż każdy krok na bezludnym stepie.
  Szarpnął za kolejną skałę, aby dosięgnąć wierchu. Oto wspiął się. Spojrzał sponad szczytu swej duszy na rozpostarty przez nim obraz nieskończonego stepu, który przemierzył – sam, przeciw wszystkiemu. Nieoczekiwanie, przyglądając się suchemu stepowi, na skraju horyzontu dostrzegł narastająca, płynącą zewsząd falę zieleni. Z każdą chwilą pokrywała ona step coraz gęściej i bujniej, niczym wiosenny sztorm rozlewający życie na każdy skrawek jałowej, piaszczystej ziemi. Obraz ten przepełnił go niewypowiedzianą radością, która z jego serca zaczęła promieniować w każdy skrawek jego zmęczonego, wyschłego, obolałego ciała. Czuł, że odżywa razem z gnającą poprzez step burzą życia. Nie rozumiał, ale czuł pewność, że odpowiedź jest na wyciągnięcie ręki, tak blisko jak nigdy dotąd. Gdy w jego oczach zaczęły stawać łzy, poczuł obecność. Po raz pierwszy od wieczności jak mu się zdawało poczuł, że nie jest sam. I chyba nigdy nie był.  Powoli obejrzał się i zobaczył go – rysy szlachetne, oczy pełne pokoju i ręką wyciągnięta w geście miłości. Tej fundamentalnej, tej z głębi, szczerej i bezgranicznej, która wybaczy wszystko.
  Gdy fala zieleni, wiosenna burza życia, zaczęła wspinać się na ich szczyt, gdy była już blisko niemal jak na wyciągniecie reki, gdy poczuł już zapach trawy, kwiatów i drzew, gdy poczuł w sobie spokojny rytm krwi i myśli, gdy z przestrzeni czasu zobaczył, że to szczyt na który nie wszedł przed nim nikt, bo to szczyt jego, zrozumiał.
  - Witaj. Jesteś w Raju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz