poniedziałek, 28 marca 2016

Wieża

To dobrze, kiedy człowiek zawodzi nasze oczekiwania, kiedy nie odpowiada z góry powziętym wyobrażeniom. Typowość to koniec człowieka, to wyrok na niego. Jeżeli nie da się go podciągnąć pod żaden wzorzec, jeżeli nie jest typowy, to znaczy, że spełnia co najmniej połowę wymagań, jakie się stawia człowiekowi. Jest panem samego siebie, zdobył już szczyptę nieśmiertelności – Borys Pasternak

     Wschód słońca wylał swe promienie na czyste niebo i jego jeszcze czystsze lustrzane odbicie w lśniącym srebrem, nieskazitelnym mieście. Wieża spoglądała nań z wysoka, ze swym betonowo-żelazno-szklanym spokojem przystani wszystkich ludzi, bez słów witając kolejny dzień, który wyszedł z wieczności, aby powoli w wieczności zniknąć.
     Blask ześlizgnął się po białych ścianach apartamentu. Siedział w wygodnym fotelu swobodnie, ale ze sztywną szyją, jak zazwyczaj. Był już ubrany i gotowy na promienie, którymi obiecał dać sobie znak. Znowu był gdzieś daleko w sobie. Specyficznym uczuciem można nazwać posiadanie pamięci opiewającej na pięć tysięcy lat. I specyficzną nazwać można zbudowaną przez takową ilość czasu tożsamość.
     Życie z takąż właśnie tożsamością i pamięcią należeć musiało więc do unikalnych doświadczeń. Anirudh-113 zastanawiał się nad tym w umyśle o jakich horyzontach musiała zrodzić się idea zatrzymania dziejów – procesów społecznych, kolei losu, innych diabelstw których jak zwał tak zwał – nie miały znaczenia bowiem przestały istnieć. Zastanawiał się kto czuł się na tyle odpowiedzialny i potężny, aby właśnie wówczas ogłosić: „To szczyt. Czas się zatrzymać”. Kto zamknął czas i życie w Wieży? Horyzont był szeroki, więc wędrował przez meandry i bezludne stepy, tocząc podróż pod swymi powiekami. Gdy docierał po kres sięgał po odpowiedź i rozjaśniała mu ona pamięć. Za ścianą powiek nie było już nic, więc wypływał, aby mleczne błyski spotkały się z zewnątrz i wewnątrz.
     Oto on sam. Ojciec i syn Wieży.
     Ale czy na pewno on?
     Otworzył oczy. Rozejrzał się po pokoju. Z jego ascetycznej łagodności, rozświetlonej wschodzącym słońcem bił spokój. Powoli wstał z fotela i skierował się do bladego, kuchennego aneksu. Zaparzył kawę czternasto milionowy osiemset trzysta dziewięćdziesiąty czwarty raz. Lub piąty. Wypił ją niespiesznie spoglądając przez okno. Przywitał się z Wieżą długim, pełnym uczucia spojrzeniem. Jego matka, kochanka, siostra i córka. Kochał ją i był z niej tak samo dumny każdego dnia. Łagodnie się uśmiechnął.
     Nie zwykł pijać kawy codziennie. Dziś jednak chciał wybrać się na dość długi spacer. Do takowych również nie był przyzwyczajony, mógł sobie przypomnieć sto siedemdziesiąt, może sto osiemdziesiąt tysięcy takich wycieczek. Uznał jednak, że pogody tak przyjemnej jak dziś nie można zmarnować. Wypiwszy kawę zmył filiżankę, włożył płaszcz i wyruszył z domu w niejasnym dla niego samego celu.
     Praca naukowa raczej na co dzień przykuwała go do akademickiego biurka. Z resztą i tak była raptem pasją, bo człowiek o jego pozycji zupełnie nie potrzebował źródła utrzymania. Hobbystycznie więc kontynuował badania naukowe, bawił się – Anirudh-113, najwybitniejszy genetyk w dziejach, najbogatszy mieszkaniec Układu Słonecznego, pan na Wieży.
     Wyszedł z korytarza apartamentowca na osłonecznioną aleję. Spacerował powoli ulicą, zaplótłszy dłonie na plecach. Był niczym artysta, który wciąż i wciąż wracał aby przyjrzeć się swojemu dziełu i westchnąć nad nim – jest idealnie, koniec poprawek. Dlatego lubił obserwować ludzi swobodnie podążających do swych codziennych zajęć, budzących się do kolejnego dnia, lubił spoglądać przez szerokie okna do domostw, gdzie spokojnie płynęło życie. Miasto odżywało, Wieża czuwała. Wszystko na swoim miejscu od pięciu tysięcy lat bez dnia. Zbliżał się jubileusz, który obchodził tylko Anirudh. Mógłby starożytnym zwyczajem zapalić Wieży pięć tysięcy świeczek, ale nie warto było. Nikt inny nie musiał tego robić, a jemu wystarczała jego miłość do iglicy.
     Czasami czuł, że jest Bogiem. Że skonstruował świat na nowo, rzucając wszystkim bóstwom świata wyzwanie. I nikt go nie powstrzymał, gdy pokonał śmierć i wzniósł swój Olimp, Wieżę, na której nie zamieszkał żaden bóg. Byli tylko on i ona.
     Walczył długo, ale udało się. Co prawda jego czwarte, jedenaste i sześćdziesiąte pierwsze ciała zostały kolejno zastrzelone, podpalone i uduszone lecz nie miało to znaczenia. Czuł się męczennikiem sprawy Wieży, bowiem poświęcił dla niej ciało, trzykrotnie! Pozostały to jedynie punkty w jego pamięci, piksele niknące na kolosalnym ekranie świadomości. Jak większość wspomnień. Człowiek mając tysiące lat na przemyślenie swej pozycji, dochodzi do interesujących konkluzji kilkukrotnie, gubiąc je gdzieś po drodze i odkrywając na nowo. Szalona zabawa dla nieśmiertelnego intelektualisty.
     Ulice były jasne i proste. Niegdyś tak wyobrażał sobie przyszłość i taką też ją tchnął. Lubił spojrzeć na cywilizację z boku, z tłumu. Było to dla niego doświadczenie wejścia w idealnie nakręconą maszynę gdzie każdy tryb, śruba, mechanizm ma swoje miejsce, role i czas. Czuł się ziarenkiem piasku, które delikatnym uderzeniem puściwszy maszynę w ruch od czasu do czasu prześlizguje się między jej wnętrznościami.
     Czasami też, dla odmiany, wspinał się na wierch swej Wieży i sięgał po horyzont swego spojrzenia. Morska latarnia pośród idealnego, srebrnego morza. Ecce opus. Słowa były zbędne. Był Bogiem, a Wieża jedyną świątynią.
     Gdy zbliżał się do końca alei, z którego to zaczął spoglądać na spowite promieniami i srebrzystymi refleksami centrum miasta zobaczył Wieżę. Jedyny cud świata, który nie potrzebował ich więcej. Iglica rosnąca pod miastem po horyzont lśniła w blasku słońca jako pomnik-symbol zwycięstwa nad śmiercią. Epicentrum danych, świątynia transfuzji pamięci, macierz ludzkości. Arcydzieło w każdym calu! Kochał ją!
     Na niebie wyrósł eksplozyjny grzyb dymu. Anirudh-113 obserwował go niczym pośpiesznie rosnący kwiat. Nim wciąż sprawny, lecz ospały z lenistwa umysł połączył fakty, było już za późno, bowiem gasł od kuli, która przeszyła jego potylicę na wylot. A więc mimo upływu wieków, licho nie zasnęło. Po raz pierwszy od milenium poczuł żal. Wrócili, nie zrezygnowali, nie pogodzili się, nie dostosowali się. Zaraz zasnę, a obudzi mnie cicha pieśń Wieży, która wyda mi nowe, silne, sto czternaste ciało. Rozprawię się z nimi, zmiotę ich na pył, jak zawsze. Niech tak się stanie moja Wieżo, oto jestem. Kocham dla ciebie umierać. Zostaniemy tylko ty i ja.
     Niczym ospały, tłusty kocur, możni świata zasnęli na swym ciepławym dobrobycie, zapomniawszy w swej machinalnej, schematycznej tożsamości o wartości ryzyka. Lecz siła nie ma skrupułów ani oporów przeciwko szarpnięciu kocura za gruby kark i ciśnięciu nim o twardą podłogę. Wieża pękła. Niczym lustro, powoli osunęła się w kłębie tumanu odłamków po których bezszelestnie prześlizgiwały się słoneczne promienie. Runęła, a ze stygnącej dziury w głowie pierwszego wśród równych powoli sączył się najwybitniejszy umysł w dziejach. Umysł tak potężny, że zdolny do refleksji w obliczu swego błyskawicznego umierania.
     Umierania.
     Umierania.
     Anirudh-113, ostatni Anirudh, ostatnie wcielenie, ostatni zmartwychwstały, pierwszy i ostatni który przeszedł bramami Wieży, ostatnia reinkarnacja, w którą wierzyli jego przodkowie, umierał. Nie umierało ciało, to było naturalne – umierał umysł, który miał być nieśmiertelny. A dał się unicestwić w tak prozaiczny sposób.
     Wieża zniknęła w mgnieniu oka rozbita w szklany pył, a z nią jej ojciec i pierworodny syn w jednej osobie. Znowu chcieli go zabić i tym razem się udało. Uwierzył w to, ale miało nie zdążyć to już do niego dotrzeć.
     Ostatnią refleksją która wypłynęła na jasny, opromieniony bruk była myśl, że z samym sobą, z protoplastą własnego ja, łączyło go tylko jedno – Wieża. Wspólna pamięć, pełna wspomnień tak machinalnych i schematycznych, że zdająca się być mgnieniem oka, a nie pięcioma milleniami, którą w niej ukrył, którą zaklął w jej murach, korytarzach i komnatach. Nie miała więc znaczenia. Wieża umarła. Takie było życie, którym żył. Niewiele warte, jeśli śmiertelne.
     Wiatr rozmył lśniący pył. Jego oczy zgasły.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz